Paweł Magdoń: Mieliśmy najlepszy zespół w tej lidze

#gksnigdyniezginie
#gksnigdyniezginie

Dekadę temu stoper z debiutem w barwach narodowych na koncie przechodził do GKS na zasadzie transferu gotówkowego z Wisły Płock. Bełchatów wygrał wtedy wyścig o reprezentanta Polski z… Legią Warszawa. Dziś Paweł Magdoń, to postrach napastników na trzecioligowych boiskach. Starszym kibicom przedstawiać nie trzeba, młodych zachęcamy do zapoznania się z fragmentami wywiadu, który przeprowadził portal Weszło.com.

Weszło.com: Miałeś swoje pięć minut…

Miałem, oczywiście. Najwięcej szumu było chyba przy okazji mojego transferu do Bełchatowa. Grałem wtedy w Wiśle Płock, zdobyliśmy Puchar i Superpuchar Polski, a wcześniej było to „nieszczęsne” powołanie do kadry, z którego się śmiejecie do dzisiaj. Po rundzie jesiennej Wisła zajmowała ostatnie miejsce w lidze, a ja dostałem trzy oferty: GKS Bełchatów, Zagłębie Lubin, Legia Warszawa. Inaczej patrząc – od pierwszej, drugiej i trzeciej drużyny w lidze.

Potrafię sobie wyobrazić mniej komfortowe sytuacje dla piłkarza.

Zagłębie bardzo szybko wypisało się z tego wyścigu. Zadzwonił do mnie prezes Pietryszyn i spytał, ile chcę zarabiać. Rzuciłem kwotę. Odpowiedział, że w zasadzie nie ma problemu, poza jednym – wszystko miało się odbyć bez udziału mojego menedżera. Jestem na tyle honorowym człowiekiem, że nie potrafiłbym tego Jarkowi Kołakowskiemu zrobić. Został Bełchatów i Legia. Nie ukrywam, że bardzo chciałem iść do Legii, bo… każdy piłkarz chce iść do Legii. Niezależnie od miejsca w tabeli i tak dalej, to jest marka. Poszedłem do prezesa Dmoszyńskiego.

– Prezesie, dogadałby się prezes z tą Legią.

– Madzia, jak mam się dogadać z Legią, jak oni płacą za ciebie połowę tego, co płaci Bełchatów? Przecież mnie o działanie na szkodę klubu oskarżą!

I tyle mogłem. Jeśli chodzi o moją pensję, to w obu miejscach dostałbym mniej więcej tyle samo, ale GKS zapłacił za mnie Wiśle ponad 300 tysięcy euro, więc poszedłem tam. Jeszcze na końcu Legia też chciała za mnie tyle dać, ale papiery były podpisane. Ale powiem ci, że mam tak, iż niczego w życiu nie żałuję.

Wszyscy tak mówicie. Tak ciężko przyznać?

No bo życie piłkarza szybko uczy, że nie zawsze jest kolorowo. Trzeba być przygotowanym na różne scenariusze. Ja byłem. Poza tym powiedzmy sobie szczerze – wielka krzywda mi się wtedy nie działa. Trafiłem do ekipy, która szła na mistrza.

Ale ostatecznie mistrza nie było, a twoja kariera wyhamowała. Nie potrafiłeś znaleźć wspólnego języka z Orestem Lenczykiem? Jak wiadomo, specyficzna postać.

Jeśli ktoś trenera nie zna, to może mieć ten jego obraz trochę zniekształcony. Ja bardzo go szanuję za podejście do zawodnika, za warsztat i za taką dobroć, która od niego biła. Traktowaliśmy go trochę jak tatę, bo on naprawdę się o nas martwił i to nie była udawana troska. Wypytywał się – co tam słychać w domu, jak się czuje mama, co u brata i tak dalej. Ale wszystko to nie zmienia faktu, że mam do niego żal.

Pamiętam, bo to było w pierwszej minucie.

No tak. Ale to zwykła boiskowa sytuacja – zdarza się. Ciężki mecz, przegraliśmy 3-5. Przy czym ciągle nic się nie działo, byliśmy pierwsi. Byłem spokojny, że trener da mi to odrobić, bo odkąd wskoczyłem, grałem dobrze. W przedostatniej kolejce graliśmy z Wisłą Kraków, która nie walczyła już o nic. Remis by nas urządzał. Usiadłem na ławce, przegraliśmy. Nerwówka, przy czym nikt z nas nie zakładał, że Zagłębie może w ostatniej kolejce wygrać na Legii. Musieliśmy po prostu zwyciężyć w Szczecinie i tyle.

Z Pogonią, która spadała z ligi.

Wróciłem do składu. Szybko strzeliliśmy gola, kontrolowaliśmy ten mecz. Patrzyłem na naszych kibiców, na ławkę – wszędzie euforia. Biegałem sobie po tym boisku z myślą, że jestem mistrzem Polski. Szczerze mówiąc, w pewnym momencie już bardziej zwracaliśmy uwagę na trybuny niż na boisko. Szukaliśmy sygnałów z Warszawy. Od razu było widać, że dzieje się coś niedobrego. Wszyscy zrobili się tacy malutcy…

Całość przeczytasz w serwisie weszlo.com