Trudno nie zgodzić się z tezą, że na kilka transferów, które odpalą, znajdzie się jakiś „prawdziwek”, który mając całkiem niezłe „cv” jak na polskie warunki, powinien zbawić zespół, stać się brakującym ogniwem, a okazuje się zwykłym „internetowym awatarem”.
Zaczyna się zwykle podobnie. Ponieważ polskie kluby nie stać na rozbudowane sieci skautingu, ba często w ogóle nie stać na jakikolwiek skauting, bazują na… szczęściu i „fachowej” wiedzy wyspecjalizowanych agencji menedżerskich. Czasem zjawi się jakiś „znajomy” agent, który przyjeżdża z bagażnikiem płyt cd, czy też z autobusem piłkarzy, tak przynajmniej wszystkim się wydaje i rozpoczyna swoją promocję.
Ponieważ koszty takiej „okazji” są niewielkie, wydaje się, że ryzyko jest podobne. Tak przynajmniej wydaje się na samym początku, w końcu ktoś, kto wymiata tak w Youtubie, nie może być aż tak słaby. Problem polega jednak na tym, że od czasu stworzenia kompilacji do przyjazdu do klubu i rozpoczęcia regularnych treningów czy też gry mija trochę czasu. Zwykle okazuje się, że Internet kłamie, a rzekomy zawodnik jest zwykłym podwórkowym kopaczem. To jednak, aż tak dramatycznym problemem nie jest, gorzej jak takiemu „cwaniakowi” uda się tak skonstruować kontrakt, że zamiast gry woli „kokosy”.
Takim przykładam „internetowej promocji” jest Rumun Sorin Oproiescu, którego całkiem niedawno testowała Wisła Kraków, który w konsekwencji nigdy zawodowym piłkarzem nie był, ale skusiła ich rekomendacja jednego z pseudomenadżerów i internetowa kompilacja.
W Bełchatowie aż tak źle nigdy nie było, choć rzeczywiście trafiały się „perełki”. Ponieważ w ostatnim czasie jesteśmy mocno zawiedzeni Hristianem Kirovskim, który miał się stać jednym z brakujących ogniw, pomyślałem, że sięgnę trochę pamięcią w ostatnie lata i zerknę na historię zawodników z Bałkanów, którzy się u nas pojawili. Miałem bowiem wrażenie, że podobnych grajków już u nas gościliśmy i ta przygoda za długo nie trwała.
Z największym „zalewem” bałkańskiej myśli piłkarskiej mieliśmy chyba w 2005 roku. Do GKS trafili bowiem Bośniacy Omer Joldić, Amar Ferhatović i Serb Goran Janković. Mieli stać się znaczącymi zawodnikami górniczej jedenastki.
Pierwszy do składu przebił się Goran (na zdjęciu w środku), który przybył do Bełchatowa z serbskiego Radnickiego Belgrad, w którym grał od początku kariery i w którym stanowił o jego sile. Kiedy Radnicki awansował do serbskiej super ligi, nie udało się wystartować, gdyż wycofano się z niej, a Janković postanowił zmienić otoczenie i spróbować sił za granicą. Warto dodać, że w ostatnim sezonie występów w Serbii w sezonie 2003-2004 Goran w 32 meczach zdobył 13 goli.
W Bełchatowie specjalnej kariery nie zrobił i pewnie wiele czynników się na to złożyło, ale mnie akurat sposób gry tego zawodnika zawsze się podobał i w pewnym momencie nawet żałowałem, że jedynie po 17 meczach w Ekstraklasie odszedł do rumuńskiego UT Arad.
Omer Joldić przybył do GKS z Zeljeznicara Sarajewo. Też wydawałoby się jak na polskie warunki powinien sobie poradzić. Pewne miejsce w składzie zespołów grających w Bośni, przygoda w Rosji i gra dla reprezentacji swojego kraju w eliminacjach ME 2000 i MŚ 2002.
W Bełchatowie okazało się jednak, że Omer zagrał kilka ciekawych spotkań w sparingach i na tym skończył się jego zapał do gry. Dorobek w GKS zakończył z pięcioma spotkaniami w Ekstraklasie.
Najciekawszym z punktu widzenia „historycznego” był jednak Amar Ferhatović, który pochodzi z mocno „piłkarskiej” rodziny, a jego ojciec ( a może dziadek?) uchodzi za piłkarską legendę w Bośni. Amar podobnie jak Joldić ciekawie pokazał się chyba tylko w dwóch sparingach, natomiast w lidze zaliczył tylko dwa spotkania. Potem trafił do szwedzkiego trzecioligowca, a w 2008 roku próbował sił na testach w GKS, ale tym z Katowic.
Warto dodać, że Ferhatović zanim trafił do Bełchatowa był wielokrotnym reprezentantem Bośni U-21, a w kwalifikacjach do IO w Sydney zdobył cztery gole.
Najjaśniejszym punktem z Bałkanów był jednak Chorwat Mate Lacić, ale on akurat zasługuje na oddzielny artykuł i zdecydowanie nie w takim tonie jak obecny.
No i tak dochodzimy błyskawicznie do historii współczesnej. Był Mario Simić i to chyba wszystko co można o nim napisać no i Hristian Kirovski, alias „brakujące ogniwo”. Macedończyk zanim pomyślał o wkomponowaniu się w drużynę już musi szukać kolejnego przystanku w karierze. Tak chyba bowiem trzeba nazwać postępowanie Kirovskiego, gdyż jego CV wyraźnie pokazuje, że specjalnie nigdzie nie może zagrzać miejsca. W tym wypadku było klasycznie. Piękna kompilacja na Youtubie, wielkie nadzieje i… klapa.
Trudno przypuszczać czy chodzi tu o umiejętności piłkarskie czy raczej o charakter tego zawodnika. On bowiem chyba po prostu nie pasuje mentalnie do tej drużyny. Spoglądając bowiem na to jakie miał osiągi w poprzednich klubach, to rzeczywiście można było zakładać, że spokojnie sobie poradzi. W 2009 roku rumuński Vaslui zapłacił za niego trzysta tysięcy Euro Rabotnickiemu Skopje, a warte też podkreślenia są bramki dla Iraklisu Saloniki (12 w 25 spotkaniach) czy dla cypryjskiego Apollonu (7 w 21 spotkaniach). Tylko co z tego?
Nie pozostaje nam nic innego jak życzyć mu szczęścia w poszukiwaniu kolejnego klubu, bo póki co Kiro znalazł, ale „Klub Kokosa”, a szkoda, bo przecież z pewnością jego dwa gole w jedenastu spotkaniach też przyczyniły się do powrotu Brunatnych do Ekstraklasy. No i „dziesiątki” szkoda.
Kończąc należałoby chyba się zgodzić, że z małymi wyjątkami „Bałkanica” nam nie służy i chyba warto skoncentrować się na obserwacji polskiego podwórka, łącznie z orlikami, na których gra cała rzesza utalentowanej młodzieży. Może warto podążyć za przykładem niemieckim. Może…