WYWIAD GKS.NET.PL

Przemysław Zdybowicz: Praca, której efektem był awans nie może pójść na marne

#gksnigdyniezginie
#gksnigdyniezginie

Kiedy w połowie sierpnia przenosił się do Wisły, wielu kibiców łapało się za głowę. Jedni z zachwytu, inni ze zdziwienia. On jednak podjął wyzwanie i bez kompleksów zawalczył o miejsce w składzie trzynastokrotnego mistrza Polski. Czego w tym czasie uczył się od Pawła Brożka? Jak wspomina nokaut na Legii? Dlaczego zdecydował się wrócić do GKS-u? O tym wszystkim opowiedział nam Przemysław Zdybowicz, który na zasadzie wypożyczenia powrócił na Sportową 3. Zapraszamy na piłkarską podróż po Krakowie, Ekstraklasie i… finansowych perypetiach ze sponsorem w tle.

Damian Agatowski (GKS.net.pl): Jakimi słowami przywitał cię trener Artur Derbin i koledzy z drużyny, gdy po niespełna pięciu miesiącach ponownie wszedłeś do szatni GKS-u?

Przemysław Zdybowicz (napastnik GKS Bełchatów): Trener Derbin był zadowolony, że wróciłem. Koledzy z drużyny też mnie fajnie przyjęli. Trener na wstępie zapytał, jak to wszystko wyglądało w Wiśle? Jakie miałem treningi w okresie przygotowawczym? Przypomnę tylko, że przygotowania do rundy wiosennej rozpocząłem w Krakowie. Obciążenia i treningi były dopasowane do startu Ekstraklasy, która ruszyła w weekend, dlatego szybciej wszedłem na poziom mocy, siłowni itd.

Miałeś więc mniej urlopu od innych zawodników GKS-u.

Tak, miałem tylko dwa tygodnie wolnego, na czas których nie otrzymałem żadnej rozpiski treningowej. Absolutny wypoczynek od piłki.

Kiedy i kto podjął decyzję o wypożyczeniu? Miałeś jakąś alternatywę by przejść do innego klubu?

Nie miałem, ponieważ w tym sezonie mogłem dołączyć jedynie do GKS-u. Przepisy mówią, że piłkarz w trakcie jednego sezonu nie może wystąpić w więcej niż dwóch klubach. Rozpocząłem sezon w Bełchatowie, potem była Wisła, więc w grę wchodził jedynie powrót na Sportową.

Porozmawiajmy więc o Wiśle. Bardzo szybko zadebiutowałeś w pierwszym zespole. Tuż po meczu z Zagłębiem Lubin powiedziałeś: „To jest coś niesamowitego. Od dziecka marzyłem, żeby zadebiutować w Ekstraklasie. Dodatkowo, zmieniałem tak wybitnego piłkarza jak Paweł Brożek, więc to naprawdę fajne uczucie (…) Cieszę się, że trener dał mi szansę. Pierwsze koty za płoty. Teraz myślę, że będzie już z górki”. Chyba nie do końca poszło tak, jak planowałeś?

W fajnym momencie zadebiutowałem, przy dobrym wyniku [4:2 dla Wisły – przyp. red.], na własnym stadionie, w dodatku zmieniając Pawła Brożka. Nigdy bym się nie spodziewał, że będę wchodził za niego na boisko. To przecież legenda Wisły! Później otrzymałem od trenera jeszcze kilka szans na grę. Niestety wyniki były słabe. Dużą w tym rolę odgrywały kontuzje w drużynie. Poza tym zwyczajnie nam nie szło. Próbowaliśmy chyba wszystkich metod.

Jesienią rozegrałeś dziewięć spotkań, trzy razy wychodząc w pierwszym składzie. To dużo czy mało?

Jeśli spojrzymy na to, że w trakcie sezonu trafiłem do drużyny z Ekstraklasy, z liczby występów mogę być zadowolony. Z mojej postawy już niekoniecznie. Podobnie z wyników osiąganych przez drużynę. Cóż, Ekstraklasa to jednak wyższy poziom niż I czy II liga.

Doświadczenie zbierałeś również w drużynie rezerw Wisły. Jednak – z całym szacunkiem – rywalizacja ze Słomniczanką Słomniki, Beskidem Andrychów czy Pcimianką Pcim nie może równać się z walką o punkty choćby na zapleczu Ekstraklasy. Jaki był poziom w rezerwach „Białej Gwiazdy”? Dużo zawodników z pierwszego składu „schodziło” do drugiej drużyny?

Zależy kiedy. Generalnie w Wiśle Kraków nie ma typowej drużyny rezerw, tak jak u nas. Drugi zespół nie trenuje ze sobą w tygodniu. Ta drużyna stworzona jest głównie pod jednostkę meczową. Chłopaki, którzy nie mogą grać w Centralnej Lidze Juniorów, lub ci, którzy nie zagrali w meczu pierwszej drużyny, „schodzą” do drugiej drużyny. Trener odpowiedzialny za rezerwy stara się to połączyć, choć na pewno nie ma łatwo, ponieważ dostaje zawodników na ostatnią chwilę. Ja zbyt wiele tam nie grałem. Moim celem od początku była walka o występy w Ekstraklasie.


Gola w zwycięskich derbach z Cracovią jednak zdobyłeś! Szkoda, że był to tylko mecz rezerw.

Tak, można powiedzieć w małych derbach (śmiech). Tam nawet na szczeblu juniorskim mecze z Cracovią określa się mianem „Świętej wojny”. Podobnie jak u nas rywalizację z Widzewem. Wszyscy nastawieni są tylko na zwycięstwo.

Nie masz wrażenia, że podobnie jak wielu twoich młodszych kolegów po fachu wpadłeś w pułapkę pierwszej oferty z dobrego zespołu? Działając na zasadzie: „skoro jest propozycja, to idę, bo nie wiem czy kiedyś będzie następna”.

Pojawiła się konkretna oferta, więc nie zastanawiałem się długo. Uważam, że był to dla mnie najlepszy moment, by przenieść się do drużyny z Ekstraklasy. Wiedziałem, że im szybciej wejdę na ten najwyższy ligowy poziom, zaaklimatyzuję się i poznam realia, tym lepiej dla mnie. Owszem, przeskok z I ligi do Ekstraklasy jest spory, ale nie żałuję tej decyzji. Wiele się przez ten czas nauczyłem. A przecież pół roku później podobna szansa na transfer mogłaby się nie powtórzyć. Latem było ich kilka, zdecydowałem się na Wisłę. Uważam, że był to najlepszy ruch z możliwych. Wiadomo, w moim wieku liczy się regularna gra by móc podnosić swoje umiejętności. Jednak 45 minut z Legią, 65 minut z Lechem czy połówka w pojedynku z Piastem – bądź co bądź – czołowymi ekipami w kraju, rozegrałem i traktuję to jako fajne doświadczenie.

A co sobie pomyślałeś po ostatnim gwizdku sędziego w meczu z Legią, gdy na tablicy wyników widniało 0:7?

Taki wynik nie zdarza się często. To była klapa. Wielka klapa w naszym wykonaniu. Kiedy wchodziłem na boisko atakowaliśmy akurat na bramkę umiejscowioną pod „Żyletą”. Gdy straciliśmy siódmego gola, odwróciłem się w stronę tej trybuny i pomyślałem: Ja pierdzielę! W tamtym momencie czułem się przytłoczony. Po takiej porażce najlepiej było usunąć się z social mediów, wyłączyć telefon i nie wychodzić z domu. Długo to zapamiętam.

Po zwolnieniu trenera Stolarczyka nastąpiło czyszczenie stajni Augiasza? Trener Artur Skowronek musiał się chyba wspiąć na wyżyny kreatywności w sposobach motywacji? Jedenaście porażek z rzędu może zdołować.

Dla każdego z nas było to trudne, tydzień w tydzień przychodzić w poniedziałek do szatni, spoglądając na podłamanych kolegów, liżących rany po kolejnym przegranym meczu. Za trenera Stolarczyka staraliśmy się jeszcze więcej pracować na treningach, korygowanie taktyki odbywało się niemal po każdym spotkaniu. Szukaliśmy rozwiązania problemu. Każdy motywował się na swój sposób. „Gramy dla klubu, dla siebie i przede wszystkim dla kibiców” – te hasła non stop powtarzane były na odprawach. Gdy przyszedł trener Skowronek, wprowadził swoje standardy. Przyszedł do klubu ze swoim sztabem i te treningi różniły się od zajęć prowadzonych przez trenera Stolarczyka. Każdy szkoleniowiec ma swoją koncepcję, taktykę czy pomysł na drużynę. W pewnym momencie to zaskoczyło. Zaczęliśmy wygrywać. Dwa ostatnie mecze pokazały, że Wisła potrafi zwyciężać. Najważniejsze było przełamać złą passę. Kiedy dostawało się co tydzień w „dzwon” było ciężko, ale wiele czynników miało na to wpływ. Kontuzje, kartki, słabsza dyspozycja…

Czuliście wsparcie czy bardziej presję ze strony kibiców?

Cały czas czuliśmy wsparcie. Kibice jeździli za nami na mecze wyjazdowe, dopingowali nas. Wymagali jednak zwycięstw i trudno się im dziwić, od tego przecież jest kibic. A że czasami w dość mocnych słowach wyrażali swoje niezadowolenie z porażek… Cóż, takie życie.

W Pucharze Polski też daliście plamę, przegrywając z Błękitnymi Stargard. W ogóle ten Stargard jest dla ciebie pechowy. W ostatniej kolejce poprzedniego sezonu, gdy do ostatnich chwil ważyły się losy awansu GKS-u do I ligi, miałeś piłkę meczową, której nie wykorzystałeś.

No tak, jeszcze ani razu tam nie wygrałem. Zanotowałem tylko dwa remisy, a tak to same porażki. A co do tej sytuacji o której pan mówi, na szczęście wszystko zakończyło się happy end’em, ponieważ ostatecznie wywalczyliśmy awans. Chciałem żeby było trochę dramaturgii na koniec (śmiech).

Docierały do ciebie głosy, że dla Przemka Zdybowicza może zabraknąć miejsca w kadrze Wisły na zgrupowanie w tureckim Belek?

Miałem wcześniej rozmowę z trenerem Skowronkiem. Powiedział mi, że chce ściągnąć do klubu dwóch nowych napastników, więc to też wiązało się w moim przypadku z mniejszą szansą na grę. Doszliśmy więc do wniosku, że nie ma sensu abym występował w rezerwach. Przekazał mi, że rozmawiał z trenerem Derbinem, który z kolei wyraził chęć abym powrócił do GKS-u. Już wcześniej liczyłem się z tym, że na obóz do Turcji mogę nie polecieć. Po sparingu ze Stalą Mielec zapadła decyzja o wypożyczeniu.

Co na odchodne usłyszałeś od trenera Wisły?

Powiedział mi, że liczy na moje regularne występy w GKS, i że za pół roku mam wrócić do Wisły i powalczyć o pierwszy skład.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że treningi z Pawłem Brożkiem dużo ci dały. Co konkretnie?

Wszystkie boiskowe aspekty. Podpatrywałem u niego grę tyłem do bramki; to jak potrafił się zastawić z dwumetrowym obrońcą na plecach. Podczas treningów udzielał mi czasem jakichś podpowiedzi. Reagował, gdy robiłem coś źle.

A Marcin Wasilewski pamiętał cię z pobytu w Leicester City?

Siedziałem obok niego w szatni, więc przypomniałem mu ten mój angielski epizod. Powiedział, że mnie pamięta (śmiech). Trzy lata temu w życiu bym nie powiedział, że kiedyś będę z nim w jednej drużynie.

Przychodzisz do GKS-u jako pierwszy napastnik, ponieważ twoi konkurenci do gry w ataku Kocyła i Mas zostali wytransferowani do innych klubów. Zdajesz sobie sprawę, że ciężar odpowiedzialności za zdobywanie bramek będzie spoczywał głównie na tobie?

Po to tu przyszedłem, żeby się odbudować i swoimi golami pomóc drużynie. Jestem napastnikiem i taka jest moja rola na boisku. Strzelanie bramek sprawia mi ogromną frajdę. Oczywiście na pierwszym miejscu jest dobro zespołu, a nie to, kto strzela gole.

Szkoda, że w Wiśle nie udało ci się zdobyć choć jednej bramki. Gol w Ekstraklasie to z pewnością spore wydarzenie w życiu młodego piłkarza.

Pewnie, że szkoda. Najbliżej byłem w meczu z Piastem Gliwice. Niewiele zabrakło, ponieważ piłka przeleciała nad poprzeczką. W ogóle to miałem w tamtym spotkaniu zagrać od początku. Dosłownie tuż przed odprawą trener Stolarczyk zmienił zdanie i postanowił, że usiądę na ławce. Byłem jednak pierwszym zawodnikiem do wejścia. Wszedłem po przerwie i grałem w duecie z Pawłem Brożkiem. Po meczu trener powiedział, że chce wprowadzać młodych zawodników stopniowo, ale sytuacja kadrowa była taka, że niektórzy od razu zostali rzuceni na głęboką wodę. Odebrałem to tak, jakby chodziło o mnie.

Powrót do macierzystego klubu jest dla ciebie okazją do udowodnienia swojej piłkarskiej wartości czy zamknięcia ust krytykom? W chwili gdy pojawiła się informacja o twoim wypożyczeniu z Wisły, w internecie jeden z kibiców napisał: „Syn marnotrawny wraca”.

Nie uważam się za syna marnotrawnego. Czasami trzeba zrobić jeden krok w tył, by potem zrobić dwa do przodu. Cieszę się, że znów mogę reprezentować barwy GKS-u. Fajnie jest wrócić do domu. Tutaj przecież spędziłem całe życie.


Trener Artur Derbin wielokrotnie powtarzał, że taktyka GKS-u na ten sezon oparta jest na młodzieżowcu w ataku, którym miał być Przemek Zdybowicz. Po trzech kolejkach trzeba było szukać innych rozwiązań. Docierały do ciebie głosy, że zostawiłeś drużynę na lodzie?

Komentarzy w sieci nie czytam, ponieważ tam każdy może pisać co chce. Nawet osoby, które nie znały szczegółów mojego przejścia do Wisły. Odciąłem się od tego, nie chcąc zaprzątać sobie głowy. Większość rozmów jakie odbyłem lub głosów, które do mnie docierały było jednak pozytywnych. Niektórzy mi nawet gratulowali odważnej decyzji pójścia do tak doświadczonej drużyny, z tyloma indywidualnościami. Myślę, że 99% młodych zawodników będąc na moim miejscu, podjęłoby taką samą decyzję. Poza tym taki klub, jak nasz GKS powinien w ten sposób funkcjonować od dawna, tj. promować młodych piłkarzy, by ich później sprzedać z zyskiem. Skoro nadarzyła się okazja sprzedaży Zdybowicza, klub postanowił zarobić. I słusznie.

Zgadzam się, jednak 250 tys. złotych za młodzieżowca, który w trzech pierwszych meczach sezonu strzela dwa gole to chyba jednak na taki klub, jak Wisła Kraków niewiele. Można było ugrać nieco więcej?

Nie miałem na to żadnego wpływu. Taki był zapis w kontrakcie i tyle.

Czy Dawid Kocyła kontaktował się z tobą w momencie, gdy zgłosiła się po niego drużyna z Ekstraklasy?

Z „Kocim” mam do tej pory dobry kontakt. Mieszkamy obok siebie… To znaczy, mieszkaliśmy… Nasi rodzice mieszkają obok siebie (śmiech). Nie będę ukrywał, wiedziałem, co się dzieje. Rozmawialiśmy na ten temat. Zdecydował się na Wisłę Płock. Myślę, że tam będzie miał największą szansę na rozwój.

„Kocyłka” odszedł, z kim więc Przemek Zdybowicz będzie celebrował strzelone bramki?

Pewnie chodzi o „cieszynki” po golach z Radomiakiem? (śmiech) „Koci” miał w pojedynkę wykonać podobną po golu z Miedzią Legnica. Nie zrobił tego, więc mu powiedziałem: „Dzięki. Tak pamiętasz…”. Później tłumaczył, że w tej euforii całkiem zapomniał (śmiech). Teraz on będzie strzelał dla Wisły Płock, a ja coś wymyślę.

Gol, „cieszynka” i wypowiedź Przemka Zdybowicza po meczu z Radomiakiem [WIDEO]

A jak ci się mieszkało w Krakowie?

Mieszkanie miałem na południu miasta na osiedlu Kliny. Położenie idealne, ponieważ dość blisko „zakopianki”. Od stadionu Wisły dzieliło mnie jakieś dziewięć kilometrów. Bazę treningową mieliśmy w Myślenicach pod Krakowem. Dojazd zajmował nam 20 minut. Z kilkoma chłopakami mieszkaliśmy blisko siebie, dlatego umówiliśmy się, że będziemy jeździć na zmianę. I tak to funkcjonowało. Mieszkanie opłacałem sam, jako osoba prywatna, choć klub w tej kwestii też pomagał.

Czy po powrocie do Bełchatowa wróciłeś do domu rodzinnego czy poszedłeś na swoje?

Wróciłem do domu. Nie ma sensu wynajmować mieszkania. Zresztą, nie ma jak u mamy (śmiech).

Za wami cztery sparingi. Jakbyś je podsumował?

Dołączyłem do zespołu dwa dni przed sparingiem z Wartą Poznań. Zagrałem w nim, a później mieliśmy najtrudniejszy okres pracy. W sobotę sparing, w poniedziałek jeden trening, we wtorek dwa, w środę mecz, w czwartek jeden trening, w piątek dwa i w sobotę kolejny sparing. Nogi były ciężkie. Uważam jednak, że wykonaliśmy dobrą robotę. Fajnie to wyglądało w sparingu z Górnikiem Łęczna. Trener szuka różnych rozwiązań na to, gdy np. prowadzimy w meczu, ale też w momencie kiedy przegrywamy. Oczywiście fajnie jest wygrywać w sparingach, budować pewność siebie, ale w tym okresie najważniejsza jest praca nad wytrzymałością i siłą.

W jakim stopniu w twojej ocenie Patryk Winsztal i Maciej Koziara są w stanie wzmocnić GKS?

Trener Derbin i dyrektor sportowy, pan Węglewski na pewno nie braliby nikogo na siłę. Nie miałoby to żadnego sensu. Są to piłkarze, którzy potrafią zrobić różnicę. Miejmy nadzieję, że swoje umiejętności potwierdzą w lidze. Nasza kadra jest może szczupła, ale każdy zawodnik daje jakość. Rywalizacja jest niemal na każdej pozycji. Na przykład w ostatnich sparingach Mikołaj Grzelak występował w środku pola, a Paweł Czajkowski w sparingu ze Zniczem zagrał jako libero. Nie zapominajmy też o chłopakach z CLJ, których trener od początku przygotowań włączył do treningów.

Jesienią zapewne docierały do ciebie informacje o problemach finansowych GKS-u. Nie miałeś obaw przychodząc tu z powrotem?

Obawy miałem przede wszystkim o przyszłość klubu. Nawet jak byłem w Wiśle i czytałem te wszystkie doniesienia, które pojawiały się w internecie, w środku aż mnie ściskało. Pytałem sam siebie, jak to możliwe? Wywalczyliśmy awans i rzekomo nowa umowa sponsorska miała być podpisana. Wszystko miało iść w dobrą stronę. Klub po awansie miał powoli spłacać zaległości i normalnie funkcjonować. Teraz jest trudno, ale mam nadzieję, że z tego kryzysu uda się wyjść i GKS będzie dalej funkcjonował, przynajmniej na poziomie I ligi. Dla mnie jest to absolutne minimum.

Czy do was docierają jakieś sygnały, co będzie dalej? Za chwilę rusza liga, a problemów nie ubywa…

Szczerze mówiąc nie wiem. Chłopaki mieli jakieś rozmowy z prezesem i dyrektorem. Ja dopiero niedawno dołączyłem, dlatego nie chcę się w te sprawy zagłębiać. Wierzę, że wszystko będzie dobrze. Ta praca, której efektem był awans do I ligi nie może pójść na marne! Daję głowę, że przed rozpoczęciem poprzedniego sezonu może jeden na piętnastu kibiców wierzył w nasz awans. Większość pewnie zakładała, że kolejny rok spędzimy w II lidze, tułając się gdzieś w środku tabeli. A tymczasem zebrała się fajna ekipa, którą trener odpowiednio poukładał. Styl gry, który preferowaliśmy przyniósł zamierzony efekt. W każdym meczu staraliśmy się przede wszystkim zabezpieczać tyły, a gdy nadarzyła się okazja, wyprowadzać kontrataki. Tak było nawet na początku bieżącego sezonu: konkretni w tyłach, skuteczni w ataku. Gdy odchodziłem, nie spodziewałem się, że sprawy organizacyjno-finansowe nabiorą takiego obrotu. Przecież wszystko szło w dobrą stronę. Mieliśmy sześć punktów w trzech meczach, dwa zwycięstwa po 3:0. Zaczęło się naprawdę fajnie. Teraz, gdy wróciłem widzę po chłopakach, że nie jest łatwo. Mają na utrzymaniu rodziny, dzieci, muszą opłacić mieszkanie, kupić jedzenie. Przecież z czegoś trzeba żyć. Tym bardziej należy docenić to, że mimo tych zaległości każdy przychodzi na trening i daje z siebie wszystko. Każdemu zależy by ta praca przyniosła później efekty w lidze, a co za tym idzie, dobrymi wynikami zachęciła sponsora do inwestowania w GKS Bełchatów.

Jaka jest różnica poziomów między I, II ligą a Ekstraklasą?

Dla mnie bardzo duża. Większa intensywność treningów. Każdy daje z siebie 100%, ponieważ w weekend chce wyjść w podstawowym składzie. Nawet w trakcie meczów dało się to odczuć. Nie ma czasu na zastanawianie się, czy przyjmować piłkę czy się z nią odwrócić? W I lidze zagrałem do tej pory tylko trzy mecze, więc trudno mi się wypowiadać. Najciężej się grało w II lidze, bo tam jednak przeważała fizyczność.

A jakbyś porównał atmosferę z szatni GKS-u i Wisły?

Obie łączy rodzinna atmosfera. W Bełchatowie ogromną rolę odgrywa trener Derbin, który stara się by było jak w domu. Zachęca nas aby jeden drugiego wspierał. W Wiśle było podobnie. Jeszcze niedawno klub był w takiej samej sytuacji jak obecnie GKS. Było ciężko z pieniędzmi, piłkarze przez pół roku nie dostawali wypłat. W takim momencie „chemia” w szatni jest najważniejsza. Jeżeli uda się ją stworzyć, trzeba zrobić wszystko by pozostała jak najdłużej. Jesienią nawet pomimo tej serii porażek, które mieliśmy, cały czas staraliśmy się, by atmosfera w drużynie się nie pogorszyła. To ważne by w drużynie nie było zgrzytów ani grupek, które dzieliłyby zespół.

Czego się można nauczyć od Kuby Błaszczykowskiego czy Marcina Wasilewskiego, jeśli chodzi o relacje międzyludzkie? Miałeś okazję porozmawiać z nimi o czymś innym niż piłka?

Oczywiście. Rozmawialiśmy na wiele tematów. Poza tym klub organizował nam spotkania z niepełnosprawnymi kibicami, którym mogliśmy pomagać. Było też spotkanie wigilijne. Warto być miłym dla ludzi, bo dobro powraca. A nawet jeśli ktoś cię zdenerwuje, nie wyżywaj się na innych, idź na siłownię i wyrzucić to z siebie. W Wiśle było mnóstwo różnych akcji, które w GKS też mogłyby się sprawdzić.

A jak ci się sprzedawało bilety na mecz Wisły? Widziałem na oficjalnej stronie fotorelację z takiej akcji.

Bardzo dobrze. Troszeczkę nas przygotowali do siedzenia na kasie (śmiech).

Jakie cele stawiasz przed sobą na najbliższe pół roku?

Moim celem jest grać jak najwięcej i strzelać bramki. Sam przed sobą chcę udowodnić, że umiem to robić i czerpać z tego radość. Poza tym chciałbym pomóc drużynie w zajęciu jak najwyższego miejsca w tabeli. Teraz o awans powalczy sześć drużyn… Ja nie chcę nic mówić, ale takie szóste miejsce… Hmm, podpuścić, skasować (śmiech).

Gdzie widzisz siebie za 5 lat? W Ekstraklasie z trzydziestoma golami na koncie czy może gdzieś za granicą?

Ciężko powiedzieć. Będę robił wszystko, by za te 5 lat grać w jakimś zagranicznym klubie. To chyba marzenie każdego piłkarza, żeby wyjechać do topowego klubu. Pięć lat w piłce to jednak kawał czasu, więc nie chcę wybiegać aż tak daleko w przyszłość. Przez pół roku może się wiele zmienić, a co dopiero przez 5 lat! Trzeba jednak mieć marzenia i dążyć do ich realizacji.

Tego ci życzę. Dziękuję za rozmowę.