WYWIAD GKS.NET.PL

Szymon Sołtysiński: Pokażemy charakter, wyjdziemy z tego!

#gksnigdyniezginie
#gksnigdyniezginie

Przychodząc latem do GKS-u rozbudził spore nadzieje, bowiem miał za sobą sezon, w którym zdobył 19 bramek. Czy jest w stanie choćby zbliżyć się do tego wyniku w barwach GKS-u? Czego dowiedział się o sobie od kolegów z szatni przed meczem z Pogonią Grodzisk Maz.? Jaki ma pomysł na wyjście z kryzysu? M.in. o tym porozmawialiśmy z napastnikiem „Brunatnych” Szymonem Sołtysińskim, który w rozmowie z GKS.net.pl nie gryzł się w język. Zapraszamy!

Damian Agatowski (GKS.net.pl): Jak skomentujesz to, co się wydarzyło ostatnio w Chojnicach?

Szymon Sołtysiński (napastnik GKS-u Bełchatów): Sprecyzować konkretnie i podać jednego powodu tej porażki nie umiem. Uważam, że złożyło się na to wiele czynników, nagromadzonych na przestrzeni minionych tygodni. Przytrafiła nam się gorsza seria, lecz powodu takiego stanu rzeczy nie znam. Ciągle trenujemy i robimy swoje. Może jednym z czynników jest to, że latem drużyna budowana była niemal od zera. Proszę zauważyć, że z poprzedniej kadry zespołu zostało dosłownie kilku chłopaków. Tak naprawdę jeszcze się docieramy, poznajemy. Początek był fajny, a teraz przytrafiła nam się gorsza seria, z której chcemy wyjść jak najszybciej. Myślimy optymistycznie i wierzymy, że ten impas wkrótce zostanie przerwany. Uważam, że mamy dobry zespół, a zawodników solidnych. Kwestią pozostaje dotarcie się i wytrwała praca w planie treningowym. Róbmy dalej swoje, a na pewno z tego wyjdziemy.

D.A.: Dobrze, ale wchodzisz po takim meczu do szatni i co mówisz, co sobie myślisz?

Delikatnie mówiąc, człowiek w takim momencie jest naprawdę zdenerwowany. Przede wszystkim sam na siebie, że w niektórych sytuacjach mógł dać drużynie więcej, może lepiej się zachować, ustawić w tej czy innej boiskowej sytuacji itd. Czujesz się podirytowany, że znowu nie wyszło. Jest frustracja. Człowiek się stara, pracuje cały tydzień, ciężko trenuje, robi to, co lubi, a w weekend doznaje tak bolesnej porażki. To trudne doświadczenie.

Michał Nawrot (GKS.net.pl): Odnoszę wrażenie, że w zespole jest obecne zniechęcenie, spowodowane tym, że nie wychodzi…

Nie, nic takiego nie ma.

M.N.: Ale wygląda to tak, jak mówisz. Na papierze zespół źle nie wygląda. Przychodzi jednak mecz z Pogonią, o Chojniczance na razie nie mówię, a wam brakuje wykończenia. Były dwie, trzy sytuacje i żadna nie zakończyła się zdobyciem bramki.

Z tym mogę się zgodzić. Mecz z Pogonią był do wygrania. Mieliśmy swoją okazję w pierwszej połowie, po rzucie rożnym, który rozegraliśmy idealnie. Wystarczyło lepiej trafić w piłkę i prowadzilibyśmy 1:0, a po przerwie z pewnością dołożylibyśmy gola na 2:0 i grałoby się dużo łatwiej. Pod koniec meczu też mieliśmy dwie sytuacje. Wrzuciłem piłkę do Kamila Mizery, który niestety źle w nią trafił, a Łukaszowi Wrońskiemu zabrakło szczęścia. Natomiast wierzę, że szczęście w takich sytuacjach się do nas uśmiechnie i zaczniemy regularnie strzelać gole.

M.N.: To jest bardziej blokada psychiczna z gatunku „nie możemy wygrać”, czy raczej gorsza blokada z serii „nie możemy strzelić gola”?

Przede wszystkim myślę, że w to już wchodzi aspekt psychologiczny każdego z nas. Po takiej serii, chcąc nie chcąc pojawia się w głowie lekka niepewność w działaniu. Trzeba to w sobie przemóc. Jeden zawodnik potrafi to zrobić i nie myśli o tym, innemu może w tych kluczowych sytuacjach wciąż siedzieć to w głowie, co w konsekwencji niejako paraliżuje. Na treningach jakościowo nie mogę złego słowa powiedzieć. Wychodzi dużo więcej, ale podczas meczu dochodzą emocje oraz przeciwnik. Powinniśmy te sytuacje kończyć golem, a wtedy nasza sytuacja w tabeli byłaby zupełnie inna. Moim zdaniem to nie jest aspekt techniczny, wszystko oparte jest o tzw. „mental”.

D.A.: Nie wiem, czy oglądałeś konferencję prasową trenera po meczu w Chojnicach? Patryk Rachwał na wstępie powiedział, cytuję: Wstyd, żenada, kompromitacja. Rozmawialiście w szatni na ten temat? Jakbyś się odniósł do tych słów?

Po pierwsze, po takim meczu to jednak emocje biorą górę i słowa, choć mocne, po części były adekwatne do okoliczności. Trener w szatni powiedział nam to samo. Odnosząc się do poprzednich spotkań, po porażce było widać, że walczyliśmy, „gryźliśmy trawę”, ale przegrywaliśmy. W meczu z Chojniczanką, nie wiem dlaczego, ale po stracie drugiej bramki wszystko siadło. Nie było walki i zaangażowania na boisku i dlatego trener tak powiedział. Zapewne nie chodziło mu o jakość drużyny, ale o to, że przegraliśmy, poddając się w pewnym momencie bez walki.

D.A.: Mieliście już analizę tego meczu?

Tak, mieliśmy analizę przed poniedziałkowym treningiem. Chcieliśmy to zrobić przed całym mikrocyklem, żeby przeanalizować i wyciągnąć błędy. Porozmawialiśmy też w szatni po męsku. Trenerzy pokazali nam, co zrobiliśmy źle i zamknęliśmy ten temat przed pierwszym poniedziałkowym treningiem. Powiedzieliśmy sobie, że to jest rozdział zamknięty i od teraz skupiamy się wyłącznie na meczu z Kaliszem. Nic więcej nas nie interesuje. Jestem pewien, że będziemy walczyć do samego końca bez względu na to, jak ułoży się sytuacja na boisku. Widzę po sobie i po chłopakach, że też są sfrustrowani i źli, że tak to w Chojnicach wyglądało.

D.A.: Widziałem wasze twarze kiedy podchodziliście pod sektor kibiców. I powiem szczerze, w tych spojrzeniach mieszały się strach i bezsilność. Nawet Waldemar Gancarczyk, który jest jednym z bardziej doświadczonych zawodników, wyglądał na tak zrezygnowanego, iż pomyślałem sobie, że skoro tacy zawodnicy nie są w stanie pobudzić pozostałych, to jak mają się wziąć w garść młodsi piłkarze, tacy jak ty?

To kwestia indywidualna, kto jak reaguje po meczu. Mam wrażenie, że niektórymi osobami w naszej drużynie kierowały silne emocje. Może to była próba odcięcia się na chwilę, pogrążenia w zadumie, zmierzenia z samym sobą? Dlatego w pierwszym momencie  nie podeszliśmy do kibiców, choć wiadomo – wypada. Część drużyny się jednak otrząsnęła i przez to pociągnęła za sobą resztę. Należało kibicom podziękować, wszak przyjechali za nami kawał drogi. Po takim meczu człowiek nawet nie analizuje, czy iść do kibiców czy od razu do szatni. To boli, kiedy się tak dotkliwie przegrywa. Można się na chwilę podłamać, ale najważniejsze by jak najszybciej się otrząsnąć, a w konsekwencji podnieść. Jeżeli człowiek to zrobi, to znaczy, że jest silny i myślę, że naszą drużynę na to stać. Trzeba to wreszcie pokazać i wierzę, że pokażemy.

D.A.: Po tej serii meczów bez zwycięstwa, która trwa od końca sierpnia, nie miałeś takiej myśli: w co ja się wpakowałem?

Absolutnie nie. Decyzję o przyjściu do GKS-u Bełchatów podjąłem świadomie i czuję się częścią tej drużyny. Wspieram chłopaków i wiem, że oni wspierają mnie. Począwszy od sztabu szkoleniowego, a na ostatnim zawodniku skończywszy, nikt nie zadaje sobie pytania: w co ja się wpakowałem? Wręcz przeciwnie! Znaleźliśmy się wszyscy w trudnej sytuacji i wszyscy razem chcemy z niej wyjść. Wszyscy jesteśmy facetami i nie poddajemy się tak łatwo. Nie ma miękkich charakterów. W piłce, tak jak w życiu, zdarzają się czasem trudne momenty. Ale one też pokazują, jaką kto ma osobowość. Ja jestem silnym człowiekiem i mam nadzieję, że chłopaki z szatni również. Pokażemy charakter, wyjdziemy z tego! Jak się mocno chce, w końcu musi się udać.

M.N.: Czy do Was docierają jakieś głosy z otoczenia, że w przypadku porażki z KKS Kalisz może to być ostatni mecz trenera Rachwała na ławce GKS-u? Jeśli przegracie, jemu nie będzie dane wyjść z tego dołka. Gracie zatem także o jego przyszłość.

Trener zawsze jest na pierwszej linii ognia. My jako zawodnicy staramy się dystansować od wszelkich komentarzy i spekulacji medialnych, zwłaszcza po przegranym meczu. To nie napędza, nie wpływa pozytywnie na nikogo. Owszem, obiło mi się o uszy, że po tym meczu może dojść do zmiany, ale z tego co wiem, oficjalnie takich planów nie ma. My z trenerem Rachwałem mamy naprawdę dobrą relację. Jesteśmy zadowoleni z pracy na treningach i podejścia mentalnego. Uważamy, że od niego jako człowieka i byłego zawodnika, możemy się jeszcze wiele nauczyć. Sądzę, że nikt w drużynie nie chciałby zmiany trenera. Przecież to tak nie działa, że przyjdzie nowy trener i za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odmieni naszą grę, a my nagle zaczniemy wygrywać. To nie jest recepta na błyskawiczny sukces. Potrzebne nam jest przełamanie, strzelenie jednego gola, odniesienie jednego zwycięstwa, a wtedy wszystko puści i zaczniemy grać swoje. Zmiana trenera na ten moment nie wchodzi w grę.

M.N.: Na mecz z Pogonią Grodzisk Maz. trener świadomie ustawił was taktycznie „za podwójną gardą”. Mieliście wyczekiwać na błąd przeciwnika i tak jak powiedziałeś, gdyby skuteczność była lepsza, to dzisiaj rozmawialibyśmy w nieco innych nastrojach. Jednak kolejny mecz w Chojnicach znowu nie wyszedł. Pytanie zatem, w twoim odczuciu, który system był bliższy lepszej i skutecznej grze? Ten wyczekujący przeciwnika czy raczej bardziej agresywny, z wysokim pressingiem, którym graliście na początku sezonu?

Z perspektywy czasu uważam, że mocniejsi jesteśmy w grze wysokim pressingiem. Gdy zaczynamy agresywnie, wyżej, nawet jak nie odbierzemy piłki w pierwszej linii ataku, to i tak indoktrynujemy mocno linię obrony przeciwnika, zmuszając ją do błędu. Wówczas my odbieramy piłkę i to jeszcze na połowie rywala i z tego tworzymy groźne sytuacje albo zalążki tych akcji. Natomiast czekanie na przeciwnika w średnim czy też niskim pressingu wychodziło w meczu z  Pogonią, choć osobiście uważam, że to nie jest nasz styl. Podczas takiego grania tracimy dużo więcej sił, zmuszeni jesteśmy biegać od lewej do prawej i wyczekiwać na błąd przeciwnika, podczas gdy „pressując” sami go do tych błędów zmuszamy.

M.N.: Myślisz więc, że trener wróci do pierwszego ustawienia taktycznego?

Tak podejrzewam. Myślę, że trener ma podobne spostrzeżenia. Będziemy chcieli wrócić do agresywnego grania, by odbierać piłki wyżej i tworzyć sytuacje bramkowe. Nie wiem jak to wygląda z boku, ale my analizując mecze, widzimy, że mamy wiele odbiorów na połowie przeciwnika oraz w środkowej strefie boiska. Z tego naprawdę rodzą się groźne akcje. Jesteśmy w tym dość mocni.

M.N.: To ja odbiję piłeczkę. Skoro jesteście już w tym ataku i stracicie piłkę, to bardzo często kończy się to kontratakiem rywala i stratą bramki.

No tak, ale o tym decydują już błędy indywidualne. Jak już się traci piłkę i jest ona zagrana w pole karne, to patrząc na poszczególne mecze i sytuacje, nie można obwiniać całej drużyny. Jeden, drugi błąd indywidualny w kryciu lub przegrany pojedynek „jeden na jeden”, mają później wpływ na wynik. To też jest ryzyko gry wysokim pressingiem. Mamy tego świadomość. Uważam jednak, że nawet w momencie straty piłki, należy zrobić wszystko aby ją z powrotem odzyskać, albo po prostu sfaulować przeciwnika, by ten nie mógł się rozpędzić.

D.A.: A propos faulowania… Rozmawiając z trenerem po meczu w Chojnicach, jednym z jego zarzutów do was była zbyt mała agresja w grze. Myśmy zarobili jedną żółtą kartkę, Chojniczanka cztery. Może to też pokazuje, komu bardziej zależało na zwycięstwie?

Uważam, że kartki to nie jest wyznacznik, komu bardziej, lub mniej zależy na zwycięstwie. Owszem, jest to jakaś oznaka agresywności. My jednak nie łapiemy zbyt dużo kartek, ponieważ nie faulujemy wiele. Zgodzę się jednak, że są takie momenty w czasie meczu, kiedy naprawdę powinno się wziąć przeciwnika za koszulkę, ściągnąć do parteru i pokazać, że w potyczce z GKS żartów nie ma. My tego nie robimy, a czasami chyba powinniśmy, by w ten sposób pokazać, kto jest stroną dominującą. Sfaulować raz, drugi, trzeci – nawet kosztem upomnienia. Tego nam brakuje i trener nam o tym mówi. Chcemy to zmienić w kolejnym meczu.

M.N.: Czy to wynika z tego, że wy jesteście po prostu za grzeczni?

Tutaj masz rację, w tych meczach byliśmy po prostu za grzeczni. Znowu więc wracamy do pierwszego pytania: aspekt mentalny i niepewność w działaniach mają na to wpływ. Powiedzieliśmy to sobie prosto w twarz z trenerem i między sobą w szatni. Będziemy chcieli to poprawić i każdy jest tego świadomy. Widać zmianę w nastawieniu nawet po tych trzech treningach przed meczem z Kaliszem. Wszyscy jakby mocniej chcemy.

D.A. Wiem skądinąd, że bodajże przed meczem z Pogonią, mieliście wewnętrzne spotkanie i na forum każdy miał powiedzieć coś pozytywnego na temat kolegi. Czego się dowiedziałeś o sobie?

Tak, miało miejsce takie spotkanie. Miło się zaskoczyłem, i nawet nie myślałem, że aż tyle pozytywnych słów usłyszę na swój temat. Koledzy wspomnieli o umiejętności odnajdywania się w sytuacjach podbramkowych, dobrym uderzeniu, motoryce, sile, waleczności i zaangażowaniu. To przede wszystkim zapamiętałem. I nieskromnie dodam, że taki właśnie jest mój profil piłkarski.

D.A.: Gdy rozmawiałem z trenerem, chwalił cię właśnie za tę umiejętność odnajdywania się w sytuacjach podbramkowych oraz kreowanie akcji partnerom. Gdybyś popracował nad skutecznością, twój licznik zdobytych bramek mógłby by być zdecydowanie wyższy. A tak, w dwunastu występach strzeliłeś tylko jednego gola.

Fakt, w tych pierwszych meczach, kiedy nam dobrze szło, mogłem dołożyć trzy-cztery bramki więcej, ale od meczu w Lublinie nie miałem już właściwie żadnej klarownej sytuacji. Owszem, kreowałem chłopakom sytuacje możliwe do zdobycia bramki, jednak żadnej nie udało się wykorzystać, choć przyznam, niektóre były naprawdę niezłe. Oczywiście fajnie by było strzelać w każdym meczu, ale porównując się z najlepszymi, zobaczmy: Robert Lewandowski strzela trzy gole w meczu, ponieważ ma 5 czy 6 sytuacji. Co prawda zdarza się nieraz „dzień konia” i na dwie sytuacje wpadają obie, ale takich dni jest niewiele. Trzeba wciąż pracować nad wykończeniem i doskonalić swoje umiejętności. Liczę też, że w kolejnych meczach będę miał po prostu więcej sytuacji. Dużo nad tym pracuję.

M.N.: Lepiej się czujesz na skrzydle, czy jednak preferujesz grę na „dziewiątce”?

Zdecydowanie wolę pozycję numer „dziewięć” lub „dziesięć”.

M.N.: Tak grałeś w Sokole Aleksandrów Łódzki.

Tak, tam grałem na „dziewiątce”, później na „dziesiątce”. Fakt, że byłem też rzucany na skrzydła, ale i tam dawałem sobie radę. Najlepiej jednak czuję się w centrum. Nie jestem wtedy tak zamknięty, nie mam za plecami linii i nie muszę dążyć do gry „jeden na jeden” lub szukać dośrodkowania. W środku jest zdecydowanie więcej rozwiązań.

D.A.: Powiedziałeś o „dniu konia”. Ty miałeś niemal „sezon konia”. 19 goli w 32 meczach poprzedniego sezonu robi wrażenie, nawet jak na III ligę. Powiedz, jak wspominasz tamten sezon i czas spędzony w Sokole?

W Sokole byłem przez dwa sezony. Pierwszego nie dograliśmy do końca ze względu na pandemię. Zajęliśmy wtedy drugie miejsce, z punktem straty do Sokoła Ostróda. My mieliśmy mecz więcej, a oni mecz zaległy z Legią II, która była na 3. miejscu. Tam był spór o to, kto ma awansować do II ligi i w ostatecznym rozrachunku promocję do wyższej ligi uzyskał Sokół Ostróda. My mieliśmy młody zespół, ale trener nas dobrze poukładał. Też były dołki, z których wyszliśmy i potem to załapało. Jednak wracając do poprzedniego sezonu, w którym udało mi się zdobyć dziewiętnaście bramek, to przede wszystkim czułem się mocny fizycznie i mentalnie. Grałem w niemal każdym spotkaniu i uważam, że gdyby nie przestawienie mnie na skrzydło, strzeliłbym kilka goli więcej. Występowałem głównie na „dziesiątce” i na skrzydłach, a na pozycji typowego napastnika zagrałem może 5-6 spotkań.

D.A.: Oczywiście jesteś jeszcze młodym zawodnikiem, ale chyba trudno będzie pobić lub nawet zbliżyć się do tego pułapu?

Moim zdaniem jest to jak najbardziej do przebicia. Ja się nie zatrzymuję i nie uważam, że skoro w wieku 20-21 lat strzeliłem dziewiętnaście goli, to już tej liczby nie przebiję. Teraz gram ligę wyżej i uważam, że stać mnie na więcej. Potrzebuję jednak trochę czasu na przetarcie w II lidze.

M.N.: Duży jest zatem przeskok między III ligą a II?

Na pewno jest różnica w podejściu indywidualnym zawodników. W III lidze są piłkarze, którzy profesjonalnie podchodzą do przedmeczowego przygotowania i cyklu, ale są i tacy, którzy łączą granie z normalną pracą i nie mogą w pełni poświęcić się piłce. Jednak w trzecich ligach gra wielu zawodników z przeszłością w Ekstraklasie i to oni podnoszą poziom. W II lidze jest nieco większa jakość i taktyka, ale aspekty motoryczne nie różnią się aż tak bardzo. Sądzę, że takie drużyny jak Sokół Aleksandrów Łódzki, Świt Nowy Dwór Mazowiecki czy Legia II Warszawa spokojnie utrzymałyby się w II lidze. Spójrzmy nawet na Pogoń Grodzisk Mazowiecki, która jest absolutnym kopciuszkiem w lidze, a mimo to, radzi sobie całkiem nieźle.

D.A.: W meczu z KS Wasilków strzeliłeś aż 5 goli. Niecodzienny wyczyn. Jak to wspominasz?

Bardzo przyjemnie, bo nigdy wcześniej w seniorach nie udało mi się strzelić więcej niż dwóch goli. A tutaj od razu hattrick i dodatkowo dwie kolejne bramki. Owszem w czasach juniorskich, kiedy miałem 16-17 lat, strzelałem nawet po siedem, osiem bramek w jednym meczu. Zdarzało się. Jednak na poziomie seniorskim pięć bramek w jednym meczu, bez względu na klasę rywala, to całkiem niezły wyczyn. Z tego jestem dumny, choć uważam, że mogłem wówczas strzelić nawet osiem goli. Miałem tyle sytuacji, a wykorzystałem pięć. Spotkanie to skończyło się wynikiem 9:1, choć w przerwie motywowaliśmy się, by zdobyć dwucyfrową liczbę bramek. Koledzy grali już wtedy pode mnie (śmiech).

D.A. Grając w Sokole miałeś okazję poznać i zapewne współpracować z byłymi piłkarzami GKS-u: Mikołajem Boćkiem, Mateuszem Stolarczykiem i Konradem Matuszewskim. Co możesz o nich powiedzieć?

Dobrze ich wspominam. Byli bardzo w porządku jako koledzy z szatni. Wkomponowali się dobrze w szatnię, w Sokole wszyscy ich lubili. Dostawali swoje szanse, ale najwięcej grał chyba Mikołaj Bociek, choć później siedział nawet na ławce i schodził grać do rezerw. Po pół roku trener stwierdził, że musi zrezygnować z paru osób, bo zespół został wzmocniony nowymi zawodnikami. Dobrze nam szło i z tego co pamiętam w okienku zimowym podziękował chłopakom, choć każdy z nich strzelił gola. Mateusz Stolarczyk w meczu wyjazdowym z Unią Skierniewice. Było 2:2, 90. minuta meczu, czas doliczony, rzut różny, główka Mateusza i 3:2 dla nas. Dziękuję (śmiech). „Bambo” w meczu domowym z Concordią Elbląg otworzył wynik na 1:0, i to był chyba jego jedyny mecz w podstawowym składzie. „Bociu” strzelił za to w debiucie z Polonią Grodzisk Mazowiecki w doliczonym czasie gry z rzutu karnego. Ja już byłem na ławce, nikt nie chciał wziąć tego karnego, każdy się bał. On zabrał piłkę, wziął rozbieg, proste podbicie, siła razy ramię i okienko (śmiech). Tydzień później mieliśmy mecz u siebie ze Zniczem Biała Piska i znowu był rzut karny. Bociek ponownie wziął piłkę, powtórzył mechanizm sprzed tygodnia, ale nie uderzył tak precyzyjnie jak wtedy, tylko na wysokości dobrej dla bramkarza. Za to ja wówczas zdobyłem premierową bramkę dla Sokoła, wywalczyłem też karnego, którego Bartek Maćczak wykorzystał.

D.A.: Wróćmy do spraw bieżących. Jak wygląda twój normalny dzień? Pracujesz na własną rękę poza tym, co musisz zrobić w klubie?

W skrócie, przychodzę rano na trening, pobieram sprzęt i staram się zrobić coś dodatkowo ze stabilizacji czy mobilności, aby odpowiednio przygotować swoje ciało przed treningiem. Robię to często, choć nie zawsze. Już grając w Sokole zostawałem po treningu 2-3 razy w tygodniu i ćwiczyłem wykończenie: sprzed pola karnego, z pola karnego. W treningu tyle okazji nie ma, a my jako napastnicy tego potrzebujemy. Są jednak też takie momenty, kiedy po cięższych zajęciach sam trener mówi, abyśmy kończyli i nie „nabijali” nóg, co w pełni rozumiem. Dzisiaj nawet zostałem z Adrianem Bielką i trenerem asystentem po treningu, by doskonalić wykończenie i ustaliliśmy, że będziemy to robić regularnie. Po cięższym treningu wiadomo, że skupiam się na regeneracji. Ale często schodzę też do salki na siłownię, żeby się wzmocnić: brzuch, korpus, pompki, podciąganie na drążku, żeby wszystko było elastyczne, ale też mocne. Od pierwszej klasy gimnazjum, codziennie rano wstaję i robię piątki. Staram się wdrożyć takie nawyki w życie, nawet jeśli są niewygodne. Od rana czuję wtedy satysfakcję. Jestem przyzwyczajony, by robić coś dodatkowo. W przerwie zimowej zawsze chodzę na siłownię. Jak jestem u siebie w Zgierzu, razem z kolegami z Boruty wychodzimy razem na trening. Wiadomo, jest też czas dla rodziny, jak to mówię: w niedzielę powinno się jeść rosół, a nie grać mecze (śmiech). Ważny jest odpoczynek, ale i trening. Trzeba zachować balans.

D.A.: Chciałbym jeszcze zapytać o młodych zawodników GKS-u…

…ja jestem taki młody-stary. U młodych jestem stary, a u starszych młody (śmiech). Status młodzieżowca już mi się skończył. Od noszenia sprzętu są inni, choć jak trzeba to zawsze pomogę.

D.A.: A kto z naszej młodzieży może być realnym wzmocnieniem pierwszej drużyny? Który z tych piłkarzy, w twojej opinii się wyróżnia?

Z chłopaków z rocznika 2003 na pewno Adrian Bielka. Ma naprawdę spory potencjał. Ma też jednak trochę naleciałości juniorskich. Musi się po prostu przestawić. Chwilami i u mnie się to pojawia, choć staram się to zmienić. U Adriana widać to nieco bardziej. Inni też dają radę. Np. Kamil Mizera w meczu z Arką na prawej stronie pozostawił całkiem niezłe wrażenie. Mateusz Kempski ma dobre warunki fizyczne, musi je tylko umieć wykorzystać.  Każdy z chłopaków, jeżeli się przyłoży i skupi na rozwoju, to może być realnym wzmocnieniem GKS-u. Większość ma wahania formy, co akurat jest dość charakterystyczne dla tego wieku.

M.N.: Tak jak powiedziałeś, u jednych jesteś młody, u innych stary. A czy na boisku nie brakuje przypadkiem tego, aby starsi piłkarze, tacy jak Grzelak, Wroński czy Szymorek wzięli na siebie odpowiedzialność za grę, szczególnie w tych trudnych momentach? Bo oglądając mecze można odnieść wrażenie, że dość bojaźliwi jesteście wobec odważniejszej gry.

Ciężko stwierdzić. Musiałbyś się ich o to zapytać, ja na boisku tego nie wiedzę. Łukasz Wroński jest po kontuzji i dopiero wchodzi do składu. Natomiast w szatni swoimi słowami podnosi morale zespołu. Mikołaj Grzelak również wraca po urazie, więc nie zawsze mógł być z nami na boisku. „Szymor” daje dużo drużynie, ale to spokojny chłopak. Na kapitana może właśnie za spokojny, jednakże wspiera nas organizacyjnie. Każdy ze starszej grupy chłopaków robi co może i ciągnie zespół do góry.

M.N.: Specjalnie nie wymieniłem Martina Klabníka, bo on jest w Bełchatowie krótko. Zaobserwowałem jednak, że ma naturalną charyzmę, żeby wszystko spiąć.

Tak, Martin ma charyzmę. Bardzo dużo podpowiada, krzyczy, żyje na boisku. Z tyłu jak kogoś słyszę, to najczęściej jego (śmiech). Jak się czasem na kogoś spojrzy, to wygląda tak jakby chciał zrobić ci krzywdę. W szatni jest raczej spokojny, pożartuje. Wszystko robi z umiarem, ale na boisku to się zmienia. Czasem nawet po pięciu akcjach potrafi wrócić do błędu, który popełniłeś wcześniej i o nim porozmawiać.

D.A.: To chyba dobrze mieć kogoś takiego za plecami?

Oczywiście. Niektórzy zwracają uwagę w sposób irytujący. Nie mówię, że w naszej drużynie, ale ogólnie. Człowiek wie, że zrobił błąd, a te uwagi tylko go irytują i pogarszają sytuację. Martin jest osobą, która zwraca uwagę w sposób pozytywny, co z pewnością jest dużo korzystniejsze.

D.A.: To co usłyszałeś od Martina w Lublinie po stracie czwartej bramki? Pamiętasz?

Tak, pamiętam. Zacznę może od tego, że wydawało mi się, iż piłka ma wyższą parabolę lotu. Wiedziałem, że Martin jest za mną i myślałem, że to on wybije piłkę głową, dlatego nie wyskoczyłem. Jego jednak wyprzedził przeciwnik i strącił piłkę, która wpadła do bramki. Teraz wiem, że mogłem wyskoczyć, bo nawet gdybym w nią nie trafił, to chociaż bym zasłonił. Mój błąd. A wracając do tego, co usłyszałem od Martina… Na początku miał do mnie pretensje, zresztą ja do siebie również. Zapytał dość impulsywnie, dlaczego nie wyskoczyłem? Nie miałem nic na swoje usprawiedliwienie. Przeprosiłem, po prostu. Potem to sobie wyjaśniliśmy na spokojnie i nikt do nikogo nie miał żalu. Wiadomo, gdyby to była bramka decydująca o wyniku meczu, można by było mieć do siebie większe pretensje, ale to był gol na 4:0, który końcowego rezultatu spotkania i tak wiele nie zmieniał. Ustaliliśmy jednak, że gdyby następnym razem doszło do takiej sytuacji, to ten pierwszy wyskakuje, by chociaż zmylić przeciwnika.

D.A.: Teraz przed GKS-em mecze z Kaliszem, później wyjazd do Suwałk na mecz z Wigrami, a za trzy tygodnie domowe starcie z Sokołem Ostróda. Jak ktoś spojrzy na ostatnie wyniki, może stwierdzić, że Bełchatów jest idealny na przełamanie. I o ile u siebie jeszcze jakoś punktujemy, o tyle wyjazdy – oprócz meczu z Hutnikiem – nam zupełnie nie wychodzą.

Dlatego teraz u siebie jest najlepszy moment na przełamanie. Tutaj czujemy się najlepiej. A patrzenie, kto jest wyżej w tabeli nie ma sensu. Wystarczy, że jednej drużynie wyjdzie mecz i sytuacja w tabeli nagle się zmienia.