WYWIAD GKS.NET.PL

Jacek Popek: Osiągnęliśmy wynik jakiego GKS już nie powtórzy

#gksnigdyniezginie
#gksnigdyniezginie

Był jednym z głównych bohaterów największego sukcesu w historii GKS-u Bełchatów. Po zakończeniu kariery założył akademię piłkarską, którą prowadzi z dawnymi kolegami z boiska. O dwunastu sezonach spędzonych przy S3. O relacjach z Orestem Lenczykiem i przyjaźni z Dariuszem Patalanem. O kulisach rozstania z klubem i hattricku w meczu z Podbeskidziem. Wreszcie, o przyczynach niepowodzenia GKS-u w walce o tytuł mistrza Polski. Jacek Popek zdecydowanie ma o czym opowiadać. Zapraszamy.

Damian Agatowski (GKS.net.pl): Może nie wszyscy kibice wiedzą, dlatego zacznę od pytania, czym się dzisiaj zajmuje człowiek, który był jednym z twórców największego sukcesu w historii GKS-u Bełchatów?

Jacek Popek: Założyłem Akademię piłkarską „Soccer” w Bełchatowie. Od ośmiu lat działam z kolegami-trenerami, Edwardem Cecotem i Jackiem Berensztajnem, próbując znaleźć nowych, zdolnych zawodników na potrzeby, choćby GKS-u Bełchatów.

Czy ta praca daje jakąś namiastkę emocji prawdziwej piłki czy to wyłącznie zabawa przez sport?

Na wstępnym etapie chcemy, żeby to była dla tych dzieci zabawa. Wielka piłka dopiero przed nimi. Oczywiście każdy trener chciałby wychować przynajmniej jednego zawodnika, który z czasem trafi na poziom ligowy czy nawet międzynarodowy, ale spokojnie. Naszym celem, tj. Akademii Piłkarskiej „Soccer”, jest właśnie wynalezienie i wychowanie takiego piłkarza. Obecnie mamy 130 dzieciaków, które trenują z nami.

Skąd w ogóle pomysł na założenie akademii piłkarskiej?

Pomysł rodził się w mojej głowie od jakiegoś czasu, co zbiegło się oczywiście z zakończeniem gry na wyższym poziomie. Decyzję przyspieszył wiek oraz kontuzje, które nie pozwoliły mi kontynuować gry. Trzeba było szukać rozwiązań, znaleźć nową drogę. Pomysły były różne, ale ten okazał się na tyle trafiony, że od ośmiu lat czerpię z niego radość. Ta zabawa, tak to nazwijmy, daje mi sporo satysfakcji i w tym kierunku się szkolę, poświęcając mnóstwo czasu na rozwój tego projektu.

Trenerka w seniorach to dla pana temat zamknięty?

Absolutnie nie. Nie zamykam się również i na ten kierunek, cały czas się dokształcam. Robię kursy trenerskie, więc piłka seniorska z tyłu głowy wciąż gdzieś jest. Spróbowałem już tego chleba na poziomie IV ligi, choć przyznać muszę, że pewne schematy z profesjonalnej piłki, z czasów kiedy sam grałem na poziomie Ekstraklasy, trudno jest przełożyć na półamatorskie rozgrywki. Zaczynając choćby od mikrocyklu przedmeczowego. To mnie nieco blokuje, dlatego na ten moment od piłki seniorskiej na niższym poziomie, wolę futbol dziecięcy i młodzieżowy.

Moje pierwsze skojarzenie z Jackiem Popkiem, to skuteczna gra głową i niezła lewa noga. Dobrze oceniłem największe piłkarskie atuty?

Myślę, że tak. Każdy zawodnik ma swoje silne strony. Wymienił pan dwie, które akurat mnie wyróżniały. W całokształcie musiało być ich jednak trochę więcej, skoro tyle tych występów uzbierałem. Skuteczna gra głową i niezła lewa noga raczej nie pozwoliłyby mi rozegrać prawie dwustu meczów na poziomie Ekstraklasy.

Najlepsze wspomnienia z zawodowej kariery?

Nie będę daleko szukał: oczywiście sezon wicemistrzowski z GKS. Ten okres i generalnie praca z trenerem Orestem Lenczykiem pokazały, że stać mnie było na granie na najwyższym ligowym poziomie. Cieszę się też, że miałem możliwość bycia częścią tej drużyny. Tytuł wicemistrzów Polski to zwieńczył. To moje największe sportowe osiągnięcie indywidualne. To był naprawdę fajny czas.

Zanim przejdziemy do historii pana występów w GKS Bełchatów, zacznijmy od płockiej Petrochemii, z którą związana jest niemała część pana kariery, zwłaszcza jej pierwszy okres.

To była piłka młodzieżowa i pierwsze kroki stawiane w seniorach, poprzedzone grą w młodzieżowych reprezentacjach Polski od U-15 do U-21. W wieku 19 lat zadebiutowałem w I lidze [dzisiejszej Ekstraklasie – przyp. red.], do tego mecze reprezentacyjne, które też miło wspominam. Sam Płock, w którym się przecież wychowałem, stamtąd pochodzą moi rodzice, również dobrze wspominam. Choć summa summarum, więcej czasu spędziłem w Bełchatowie, więc i wspomnień, tych czysto piłkarskich mam więcej z tego miejsca.

W Petrochemii zadebiutował pan w sierpniu 1997 roku za kadencji trenera Bogusława Kaczmarka, który pół roku wcześniej był szkoleniowcem GKS-u Bełchatów. Jak go pan wspomina?

Początki mojej współpracy z trenerem „Bobo” Kaczmarkiem najlepsze nie były. Później okazało się jednak, że silna osobowość i charakter trenera sprawiły, iż nie bał się postawić na tak młodego zawodnika, i z każdym kolejnym meczem dawał mi szansę. Specyficzna osoba, bogato ubierająca rzeczywistość w słowa. Jego język, słownictwo i sposób wyrażania się do zawodników zostały zapamiętane nie tylko w Płocku i Bełchatowie.

W Płocku czasu pan nie zmarnował. Prawie do samego końca grał pan regularnie w doborowym towarzystwie: Paweł Miąszkiewicz, Radosław Kowalczyk, Mariusz Nosal, Vahan Gevorgyan…

Myślę, że nie zmarnowałem. W pierwszym okresie mojego wejścia do piłki seniorskiej, właśnie takie osoby wiele mi pomagały. Te nazwiska, które się tutaj pojawiły dotyczą głównie formacji ofensywnych, ale byli też koledzy z obrony, z którymi nawet niedawno się spotkałem na meczu pokazowym w Płocku. Naprawdę, bardzo miło ich wspominam. Dali mi ogromne wsparcie, służyli pomocą i życzę każdemu młodemu zawodnikowi, który wchodzi do seniorów takich właśnie mentorów. Oczywiście nie było to wyłącznie głaskanie (śmiech). Dzisiaj wszyscy chuchamy i dmuchamy na młodzieżowców, a kiedyś junior wchodzący do dorosłej szatni znał swoje miejsce w szeregu. I myślę, że to właśnie ukształtowało mój charakter. Współpraca z tymi chłopakami była wspaniała. Do dzisiaj mam z nimi kontakt i to też jest fajne, że pomimo, iż poza Płockiem jestem już dwadzieścia lat, to nadal o sobie pamiętamy.

To z kim pan utrzymuje kontakt z czasów Petrochemii?

Chociażby z Andrzejem Przeradą, Mirkiem Milewskim, Pawłem Miąszkiewiczem. Niedługo jedziemy z żoną do Warszawy na spotkanie z nimi, bo nasze małżonki również dobrze się znają.

Do GKS-u trafił pan we wrześniu 2000 roku, kiedy na stoperze grał jeszcze Sylwester Szkudlarek, w pomocy rządził i dzielił Piotr Szarpak, a za strzelanie goli odpowiadał m.in. Dariusz Patalan. Proszę opowiedzieć o swoich początkach w Bełchatowie. Wchodził pan wtedy do dość mocnej szatni.

Dobrze pan to ujął. Nie tylko mocnej, ale i doświadczonej szatni, przy tym niezwykle hermetycznej. Trudno było się tam dostać. Jedyną rzeczą, która mi na to pozwoliła, były dobre występy w lidze. Tylko i wyłącznie swoją postawą na boisku można było wejść do tamtej grupy. Nie było szans aby pozaboiskowymi „wyczynami” nawiązać nić porozumienia. Jeśli na boisku pokazałeś na co cię stać, pomogłeś drużynie, zyskiwałeś szacunek, a nowi koledzy cię akceptowali. Jak mi ktoś dzisiaj opowiada, że będzie super kumplem, bo wyjdzie z drużyną na obiad, pożartuje, to odpowiadam krótko: Nie. Jedynie tym, co zaprezentujesz na boisku możesz sprawić, że zaakceptują cię nawet ci, którzy z początku byli twoimi przeciwnikami. Tak to wygląda. Tak przynajmniej wyglądało w tamtym okresie. Wspomniany Darek Patalan, to jedna z tych osób, z którą naprawdę się wtedy zżyłem. Mieliśmy fajny kontakt, nawet teraz czasami się spotykamy. Ostatnio byłem z żoną u niego w Gdańsku. Nic się nie zmienił (śmiech).

Macie wspólny mianownik, obaj zajmujecie się szkoleniem młodzieży.

Tak, Darek jest nauczycielem wychowania fizycznego i pracuje z młodzieżą w Jaguarze Gdańsk. Prowadził też drużyny w niższych ligach. Specyficzna postać, która przez te wszystkie lata nic się nie zmieniła. Bardzo dobrze wspomina Bełchatów. On nadal żyje GKS-em i tamtymi czasami, choć nieraz mu powtarzam: Darek, ale to było dwadzieścia lat temu. Myślę, że on te swoje statystyki, liczbę strzelonych goli doskonale zna (śmiech).

Czy pamięta pan swój ligowy debiut w barwach GKS-u?

Mecz z Ruchem Radzionków?

Nie, domowe spotkanie z Zagłębiem Sosnowiec za kadencji trenera Jana Złomańczuka we wrześniu 2000 roku.

Nie powiem, że trener Złomańczuk mnie tutaj ściągał, ale był szkoleniowcem GKS-u, więc tak – Zagłębie Sosnowiec. Początek miałem ciężki, byłem wypożyczony z Płocka i przez kontuzję pleców długo nie mogłem grać. Trzeba było podjąć decyzję, czy zostaję i czekam na swoją szansą, czy szukam nowego klubu. Ówczesny prezes Zdzisław Drobniewski zdecydował, że dostanę szansę w kolejnej rundzie, w której chyba nie opuściłem już żadnego meczu. Wtedy zostałem wykupiony z Petrochemii, ale moje początki w GKS nie były usłane różami.

Sześć lat trwała walka GKS-u o powrót do Ekstraklasy. Awansować udało się w 2005 roku za kadencji trenera Mariusza Kurasa. Król, Matusiak, Kolendowicz, Pawlusiński, Garguła – mieliście wtedy naprawdę mocną drużynę.

Przez te lata poprzedzające awans, drużyna była rozsądnie budowana. Do klubu ściągani byli młodzi zawodnicy, tacy jak np. Łukasz Garguła, którzy z czasem mieli stanowić o sile zespołu. Zostało też kilku doświadczonych chłopaków, m.in. Bartek Hinc. Pojawili się też zawodnicy, którzy znacząco podnieśli jakość tej drużyny. Myślę, że to zaprocentowało. Gdyby ten awans udało wywalczyć się wcześniej, może tych spotkań na poziomie ówczesnej I ligi byłoby więcej, a co za tym idzie, może miałbym okazję wyjechać za granicę? Kiedy trafiasz do Ekstraklasy mając 26 czy 27 lat, o ten wyjazd jest już znacznie trudniej.

Właśnie, pierwszego gola w Ekstraklasie zdobył pan dopiero w wieku 27 lat. Pamięta pan miejsce i okoliczności?

Nie pamiętam, w tym akurat jestem słaby.

Był to wyjazdowy mecz z Lechem Poznań, który zremisowaliście 1:1. Dośrodkowanie z rzutu wolnego, główka Jacka Popka i gol dla GKS-u.

Teraz sobie przypominam taką anegdotę, że jadąc na ten mecz, zatrzymaliśmy się na jakimś postoju i trener Lenczyk, który pojawił się w klubie niedawno, zmieniając trenera Kurasa, co chwilę zabierał jakiegoś zawodnika do przodu na siedzenie i pytał, ile spotkań rozegrał w Ekstraklasie? Wyczuwaliśmy, że kto z danej formacji miał tych występów najwięcej, zagra w tym meczu. Nie liczyło się nic więcej, tylko ilość gier. I tak w rzeczywistości było (śmiech).

Zanim przejdziemy do sezonu wicemistrzowskiego, proszę opowiedzieć jeszcze historię meczu, w którym ustrzelił pan hat-tricka. Nie wierzę, że tego pan nie pamięta.

Nie no, to akurat pamiętam. Koledzy ze stowarzyszenia Oldboy GKS ciągle mi o tym przypominają (śmiech). Był to mecz z Podbeskidziem Bielsko-Biała na początku sezonu 2011/12 za kadencji trenera Janasa. To też fajna postać, która się tu kilkukrotnie pojawiała. Pamiętam, że gole w tym meczu padały pod dośrodkowaniach z rzutu rożnego. Pierwszy głową, drugi gdzieś z delikatną pomocą ręki, ale sędzia zaliczył, trzeci też z główki. To był fajny mecz do odbudowania, bo w pierwszej kolejce przegraliśmy na wyjeździe z Ruchem Chorzów. Miłe wydarzenie: obrońca z trzema bramkami, pierwsze miejsce w klasyfikacji strzelców. Kolejny mecz graliśmy z Lechem Poznań, w którym występował napastnik Artjoms Rudņevs, który po dwóch kolejkach również miał na koncie trzy trafienia. Pamiętam, że wtedy nasz masażysta, Olek Baranowicz powiedział do mnie: No i teraz nie strzelisz już bramki do końca rundy. I wykrakał (śmiech). Fajne wspomnienie. Niecodzienny wyczyn, z którego też m.in. pewnie jestem w Bełchatowie pamiętany.

To był najlepszy występ w karierze?

Nie, to tylko fajna statystyka. Uważam, że były lepsze mecze w moim wykonaniu. Chodzi przede wszystkim o jakość gry i realizowane założenia. Nie zapominajmy, że byłem obrońcą.

Konkretnie, które mecze ma pan na myśli?

Myślę, że mecze w sezonie wicemistrzowskim z tymi mocniejszymi drużynami: z Legią czy Zagłębiem Lubin. De facto w Lubinie też strzeliłem gola. Moim zdaniem, te mecze były jakościowo lepsze. Trener Lenczyk miał też specyficzne metody ustalania składu. Często lądowałem na boku pomocy. Wystawiał czterech obrońców, a dodatkowych dwóch grało na skrzydłach. To też mnie rozwijało, nawet w wieku 28 lat. Mogłem wykazać się w ofensywie asystami. Graliśmy kiedyś na wyjeździe z Arką Gdynia. Trudny mecz, ale wygrany przez nas 3:1. Pamiętam, że grało wówczas czterech stoperów: Paweł Magdoń, Edward Cecot, Rafał Grodzicki i Dariusz Pietrasiak, a ja z Marcinem Kowalczykiem byliśmy na skrzydłach. To też był niezły występ w moim wykonaniu.

Najmłodsi kibice mogą już nie pamiętać, ale 15 lat temu GKS Bełchatów zadziwiał piłkarską Polskę, bijąc się o tytuł mistrza Polski. Wyjazdowe zwycięstwo z Wisłą Kraków zostało uznane przez kibiców za najlepszy mecz w 40-letniej historii klubu. Jakie ma pan wspomnienia z tamtym spotkaniem?

Przed wejściem na rozmowę z panem, akurat rozmawiałem przez telefon z jednym z bohaterów tamtego meczu, Grześkiem Fonfarą (śmiech). Ten mecz był dla wszystkich szokiem. Szybko strzelone gole przez Radka Matusiaka, później ciężkie chwile po czerwonej kartce Mariusza Ujka, ale nawet grając w „dziesiątkę” potrafiliśmy zdobyliśmy kolejną bramkę. Ta jakość piłkarska Matusiaka, Garguły, Tomka Jarzębowskiego, szczególnie w tej akcji na 4:0 to było naprawdę coś. Super mecz, dobrze go pamiętam. Fantastyczne interwencje w bramce Piotrka Lecha. Ten mecz scementował całą drużynę. Dał nam wtedy mentalnego kopa.

Czy po tej wygranej w Krakowie uwierzyliście, że możecie powalczyć o coś konkretnego? Po rundzie jesiennej GKS był mistrzem jesieni.

Myślę, że osoba trenera Lenczyka i to, co do nas mówił powodowało, że my cały czas byliśmy „pod prądem”. Jak mantrę powtarzał pamiętne słowa, że „o mistrza Polski co roku gra Wisła, Legia, a w tym roku jest jak jest. No, jest GKS Bełchatów”. Wszyscy się dziwili. Pamiętam jedną odprawę przedmeczową, tutaj, w Sport Hotelu [rozmawiamy w hotelowej restauracji – przyp. red.]. Stwierdziliśmy, że trzeba to pociągnąć. Powołania chłopaków do reprezentacji też sprawiły, że każdy z nas jakby bardziej w siebie uwierzył. Nie tylko ci, którzy jeździli na kadrę, ale wszyscy, nawet ci od czarnej roboty. Wtedy o całej drużynie zrobiło się głośno. Wiadomo, mówiło się głównie o tych, którzy zdobywali bramki, asystowali, wyróżniali się na boisku. Jednak drużyna to jedenastu zawodników plus zmiennicy. Do tego umiejętnie zarządzani przez trenera. Nawet ten 16-17 w kolejce do grania wiedział, że i on dostanie swoją szansę. Nikt się nie obrażał. Wszystkim przyświecał wspólny cel. Sezon tak się ułożył, że pod koniec ligi wszystko było na styku. Raz my deptaliśmy Zagłębiu po plecach, raz oni nam. Dwa mecze, z Koroną i Wisłą zadecydowały o tym, że nie udało nam się zdobyć tego mistrzostwa. Może wtedy za bardzo uwierzyliśmy, że tytuł jest na wyciągnięcie ręki, wobec czego w kluczowych momentach zabrakło koncentracji? Kto by pomyślał, że będąc w takim „gazie”, my te mecze przegramy? W każdym spotkaniu interesowało nas jedynie zwycięstwo. Nie myśleliśmy o tym, co będzie za trzy, cztery kolejki.

Który mecz z tamtego sezonu najbardziej pan pamięta jeśli chodzi o prestiż, otoczkę, boiskowe wydarzenia? Kiedy stres był największy?

Trudno powiedzieć. Wtedy jako drużyna czuliśmy moc i dobre przygotowanie fizyczne. To, że wygrywaliśmy, a nasza pozycja w tabeli szła w górę, utwierdzało nas w przekonaniu, że podążamy właściwą drogą. Uważam, że zawaliliśmy dwa mecze: z Koroną i z Wisłą. Oglądając po latach domowe spotkanie z Wisłą Kraków, widać, że zagraliśmy po prostu słabe zawody. Popełniliśmy proste błędy, które wcześniej nam się nie zdarzały. Dlatego później pozostało jedynie czekanie na to, co zrobi Zagłębie. Byliśmy przekonani, że w ostatnim meczu w Szczecinie wygramy, i to mecz Legia – Zagłębie będzie decydujący. Zagraliśmy słabo w decydującym momencie sezonu. W drodze po koronę mistrzowską, nie możesz sobie na to pozwolić. Z trzech ostatnich meczów, zagraliśmy dwa słabe. Pamiętam odprawę trenera Lenczyka po przegranym meczu w Kielcach, a właściwie jej brak. Szybko zamknęliśmy temat Korony. Nie rozmawialiśmy o tym, jak zagraliśmy, kto jakie błędy popełnił itd. Trener wiedział, że momentem decydującym będzie mecz z Wisłą u siebie, dlatego szybko uciął kwestię kieleckiej porażki. Teraz już nie pamiętam dokładnie okresu między tymi meczami, ale wiem, że czasu na regenerację i analizę było bardzo mało. Trener szybko zamknął temat meczu z Koroną, wiedział bowiem, że Wisła nam nie odpuści i przyjedzie z żądzą rewanżu za jesienną porażkę u siebie. Chciał, żebyśmy szybko skupili się na Wiśle, i nie zadręczali myślami, że po porażce w Kielcach coś się posypało. W takich momentach, jeżeli nie odpowiesz zwycięstwem po wcześniejszym potknięciu, nie możesz być pierwszy na szczycie.

Jaka była pierwsza myśl, kiedy po meczu z Pogonią dowiedzieliście się, że drużyna Zagłębia wygrała z Legią i to ona, a nie wy została mistrzem Polski?

Powiedziałem wtedy do kolegów, że mimo to, powinniśmy się cieszyć, ponieważ osiągnęliśmy wynik, jakiego ten klub może już nie osiągnąć. I rzeczywiście tak było. Będąc w GKS Bełchatów tyle lat, patrząc na to, co obecnie się dzieje, uważam, że osiągnęliśmy wtedy absolutne maksimum. Należy się z tego wyniku cieszyć, przecież nie co dzień zostaje się wicemistrzem Polski. To był ogromny sukces. Obawiam się, że takiego wyniku klub już nie powtórzy. Oczywiście można się teraz zastanawiać, gdzie popełniono błąd, ale co to zmieni? Czasu się nie cofnie. Skoro jednak dzisiaj o tym wspominamy, musiało to być spore wydarzenie.

W jednym z wywiadów powiedział pan kiedyś, że ceni trenera Lenczyka, choć nie zawsze było wam ze sobą po drodze. Proszę rozwinąć ten wątek. O co dokładnie chodziło?

Oczywiście ceniłem trenera Lenczyka za umiejętność fizycznego przygotowania drużyny. Za zarządzanie grupą, usystematyzowanie szkieletu drużyny. Nie zgadzałem się z tym, jak pewne rzeczy wyrażał wprost. Ja, będąc trenerem w zupełnie inny sposób przekazywałbym informacje swoim podopiecznym. Sam pomysł na zarządzanie grupą ludzi, co zresztą potwierdził wynik, był skuteczny i mi bliski. Pewne rzeczy, nawet dziś w pracy trenerskiej z młodzieżą, a wcześniej z seniorami, próbuję przełożyć na swój grunt. Wiadomo, nie przerzucam jeden do jednego, ale kilka szczegółów, podpatrzonych u trenera Lenczyka bardzo mi się podobało. Może nie zawsze było mi z trenerem po drodze, ponieważ wiedziałem, że od początku swojej pracy w GKS szukał zawodnika na moją pozycję, czyli lewą obronę (śmiech). W jednym z wywiadów Marcin Komorowski powiedział takie zdanie, że w hierarchii lewych obrońców u trenera Lenczyka był najpierw Jacek Popek, Marcin Kowalczyk, Artur Marciniak, później długo, długo nic, następnie masażysta i dopiero on. To ja, nawiązując nieco do tej wypowiedzi powiem, że byłem na trzecim miejscu (śmiech). Dlatego może częściej grywałem w pomocy. Później zawsze okazywało się, że gram dwadzieścia kilka spotkań w sezonie. Wniosek z tego, że musiało to chyba całkiem nieźle wyglądać, skoro funkcjonowało. Trener od zawsze szukał zawodnika na lewą obronę.

Który trener, prócz Oresta Lenczyka jeszcze zapadł panu w pamięć?

Największe piętno odcisnął trener Lenczyk. Praca pod względem motorycznym i mentalnym szczególnie zapadła mi w pamięć. Poza tym, jeśli twój wysiłek zwieńczony jest dobrym wynikiem sportowym, masz poczucie, że praca została właściwie wykonana. Urozmaicenie treningu i komunikacja z zespołem na najwyższym poziomie była za czasów trenera Rafała Ulatowskiego. Zupełnie niedostępny, mówiąc o charakterze, był za to trener Paweł Janas. Generalnie od każdego starałem się czerpać te dobre rzeczy, ale i obserwowałem nieco gorsze zachowania trenerów. To wszystko trzeba było sobie poukładać, żeby z czasem samemu wykorzystać pewne doświadczenia w pracy szkoleniowej. Potrafiłem się dostosować do pracy i wymagań każdego trenera. W czasie swojej kariery, jeszcze przed występami w GKS Bełchatów, miałem do czynienia m.in. z trenerem „Bobo” Kaczmarkiem, Hubertem Kostką, Wiesławem Wojno.

Po wicemistrzostwie GKS wystąpił w Pucharze UEFA. Jak pan wspomina batalię z Ameri Tibilisi, a później szalony dwumecz z Dnipro Dniepropietrowsk. Przez chwilę byliście jedną nogą w kolejnej rundzie.

Tak, przez chwilę, choć ja akurat w tym rewanżowym meczu z Dnipro nie zagrałem. W moim skromnym piłkarskim CV mam trzy występy w europejskich pucharach i strzelony karny w Gruzji (śmiech). Fajna przygoda, najpierw ten wyjazd do Tbilisi, sto dwadzieścia minut gry plus konkurs rzutów karnych. Nerwy do samego końca, kłótnie Piotra Lecha z arbitrem, bo usłyszał nie ten gwizdek, co trzeba. Dzisiaj niemal wszyscy zawodnicy dogadają się z sędzią po angielsku. Wtedy tak nie było, więc ciężko było Piotrkowi dojść do porozumienia z arbitrem (śmiech). Fajne czasy. Kto by pomyślał, że drużyna z Bełchatowa będzie lecieć samolotem na mecz europejskich pucharów? W tamtych meczach był stres. Pamiętam wyjazd do Dnipro i remis 1:1. „Obrona Częstochowy” w końcówce, aby dowieźć korzystny rezultat. Pamiętam, jak podczas rozgrzewki piłkarzy ukraińskich jeden z asystentów trenera Lenczyka zachwycał się zawodnikami tej drużyny. Mnóstwo wspomnień, których nikt nam nie zabierze.

Później GKS jeszcze dwukrotnie zajmował piąte miejsce w Ekstraklasie, lecz z sezonu na sezon zaczynał się powolny zjazd w dół. Pana zdaniem, z czego to wynikało?

Niektórym w Bełchatowie wydawało się, że po wicemistrzostwie GKS cały czas będzie w ścisłej ligowej czołówce. Po kolejnych słabszych już sezonach nie było weryfikacji, czy klub stać na utrzymanie tego wysokiego poziomu? Dziś można zapytać, czy pewne rzeczy nie były robione na wyrost? Utrzymywanie niektórych zawodników, kontrakty ponad stan budżetu klubu. Myślenie, że po jednym dobrym sezonie jesteśmy w stanie utrzymać się na topie, zamiast spokojnie budować i stawiać sobie nowe cele, adekwatne do możliwości klubu, było błędem. I to pod każdym względem: sportowym, i jak się później okazało także finansowym i organizacyjnym.

12 sezonów spędzonych w GKS, ponad 250 spotkań, 18 strzelonych goli, wybór do najlepszej jedenastki 40-lecia. Bez przesadnej skromności – czuję się pan legendą GKS-u Bełchatów?

Absolutnie nie. Spędziłem tutaj dwanaście sezonów, liczbę meczów przy każdej okazji naszego spotkania przypomina mi spiker, Sławek Jasitczak, mówiąc, że chyba przez najbliższe lata nie będzie w GKS piłkarza, który ten wynik przebije. Mam z tego satysfakcję, ale legendą się nie czuję. Wiem, że w pewnym momencie mogłem dać klubowi jeszcze więcej. Życie napisało jednak inny scenariusz. Przede mną jest grupa chłopaków, która dała temu klubowi więcej ode mnie. Wspominani wcześniej Sylwek Szkudlarek, Jacek Berensztajn… To są osoby związane z GKS Bełchatów na dobre i na złe, bez względu na klasę rozgrywkową, w której akurat gra. Żyję w tym mieście od dwudziestu paru lat, dobrze mi tutaj. Oczywiście mam swoje zdanie na pewne aspekty dotyczące piłki nożnej w Bełchatowie, ale te zachowam dla siebie.

Dzisiaj trudno o tak lojalnego piłkarza, który ponad dekadę spędzi w jednym klubie. Świat się zmienia.

Jako ciekawostkę powiem, że nigdy nie przypuszczałem, iż osiedlę się w Bełchatowie na stałe. Przez dwanaście lat, grając w piłkę mieszkałem w wynajętych mieszkaniach. Dopiero jak byłem już w Zawiszy Bydgoszcz… postawiłem dom w Bełchatowie. I naprawdę tego nie żałuję. Dobrze się tutaj czuję. Mam fantastyczną grupę ludzi, z którymi współpracuję i jestem z tego zadowolony. Jedyny żal jaki mam, to mniejszy kontakt z klubem, ale tak jak rozmawialiśmy, życie pisze różne scenariusze.

Żałuje pan tego, w jaki sposób GKS Bełchatów się z panem rozstał?

Tak, gorycz po sposobie rozstania pozostała. Osoby, które za taką formę pożegnania były odpowiedzialne, chyba zapomniały, ile serca przez te wszystkie lata oddaliśmy temu klubowi – bo przypomnę, że wyrzucono również Grześka Fonfarę i Łukasza Sapelę. Wiadomo, pewne rzeczy się zadziały, na które nie mieliśmy wpływu. W tamtym momencie staliśmy się kozłami ofiarnymi.

Kto podjął decyzję o usunięciu was z zespołu? Prezesem był wówczas Marcin Szymczyk.

Zarząd klubu podjął taką decyzję, ale osoba Marcina Szymczyka nie miała wtedy wiele do powiedzenia. Dziś tych osób w klubie już nie ma, więc nie ma do czego wracać. Wtedy moja dobra wola oraz wzgląd na lata tutaj spędzone spowodowały, że sam rozwiązałem umowę. Nie musiałem tego robić, ponieważ chwilę wcześniej podpisałem nowy trzyletni kontrakt. Wówczas obiecywano mi w Bełchatowie wielkie rzeczy, dzięki temu, że spędziłem tu tyle lat. Te same osoby, które obiecywały, później bez weryfikacji pewnych faktów, szybko chciały się nas pozbyć. Odcisnęło to jakieś piętno na mojej osobie. Pewny dziennikarz zapytał mnie kiedyś w wywiadzie, czy po takim czasie mogę spokojnie wejść na stadion? Odpowiedziałem, że tak, ponieważ nie mam się czego wstydzić.

Gdyby dzisiaj, hipotetycznie, pojawiła się propozycja pracy w GKS, rozważyłby ją pan?

Hipotetycznie tak, choć raczej nie z tą grupą ludzi, która obecnie pracuje w GKS. Obserwując z zewnątrz pewne działania, uważam, że za dużo jest polityki w piłce, a za mało ludzi sportu.

Widzę jednak, że pomimo przykrego końca i zarzutów o rzekome uczestnictwo w korupcji, raczej ma pan pozytywne wspomnienia z czasów swojej gry w GKS.

Tak, staram się pamiętać przede wszystkim o pozytywnych chwilach. Ten moment – nazywajmy rzeczy po imieniu – wyrzucenia mnie z klubu spowodował po części zakończenie mojej kariery. Owszem, przytrafiła mi się wówczas jeszcze kontuzja, ale wtedy trzyletni kontrakt, który podpisałem i zapewnienia pewnych ludzi o stabilizacji w GKS, pozwoliłyby mi grać na tym poziomie przez kolejne, co najmniej trzy lata. W moim wieku i po tylu latach spędzonych w tym miejscu, nawet dla doświadczonego zawodnika szukanie nowego klubu i przeorganizowanie życia rodzinnego to naprawdę nic przyjemnego. Tym bardziej w sytuacji, kiedy rodzina miała zostać tutaj. Do tego pojawiły się jeszcze urazy, które ostatecznie przekreśliły granie na wysokim poziomie. Staram się jednak myśleć pozytywne i nie pamiętać złych rzeczy. Tylko wtedy, kiedy ktoś poważnie chce o tym porozmawiać, mogę pewne fakty ujawnić, resztę zachowam dla siebie.

Wróćmy do piłki. Grał pan zarówno z Łukaszem Gargułą, Marcinem Żewłakowem czy Kamilem Kosowskim – czy któregoś z nich stawia pan młodym piłkarzom za wzór do naśladowania, czy młodzi ludzie już nie pamiętają tych zawodników?

Młodzi w większości nawet nie wiedzą, co to byli za piłkarze (śmiech). Czasy się zmieniły. Dziś wszystko skupione jest na tu i teraz. Pamiętam, jak Marcin Żewłakow przyjechał do Bełchatowa. On – były reprezentant Polski, piłkarz, który przez wiele lat grał m.in. w Belgii, to rocznik 1976, ja 1978 i mi opowiada, jak kiedyś rywalizował ze mną na jakimś poziomie juniorskim w meczu Petrochemia Płock – Polonia Warszawa. Pomyślałem wtedy: kurcze, facet mający za sobą występy w kadrze, wiele lat gry w Europie. a mimo to, takie rzeczy pamięta. Szacunek. To pokazywało, że tamto pokolenie bardziej interesowało się środowiskiem piłkarskim. Teraz młodych ludzi takie rzeczy nie interesują. Skupieni są głównie na tym, co mogą osiągnąć jako jednostka. Nie obserwują otoczenia, nie interesują się historią. Pewnie mają swoich piłkarskich idoli, ale bardziej w osobie Roberta Lewandowskiego niż np. Radosława Matusiaka. Te wyniki, który były udziałem wcześniej wymienionych przez pana zawodników, dziś dla młodych nic nie znaczą.

To co lub kto pana zdaniem, prócz Roberta Lewandowskiego, może być dla młodego człowieka wzorem do naśladowania?

Jakiś czas temu pojawiło się bardzo modne słowo „mental”. Co dla nas, piłkarzy starszej generacji było nauką mentalną? Życie! Szatnia, rozmowa, czasem nawet kłótnia. Teraz „mental” oznacza bardzo często wizytę u trenera mentalnego albo psychologa sportowego. Oczywiście nie twierdzę, że to coś złego, ale to bardziej schematy wypracowane niż nabyte własnymi doświadczeniami. My chęć do gry w piłkę posiedliśmy życiowo. Uczyliśmy się od kolegi, starszego zawodnika, trenera. Ale przede wszystkim rozmawialiśmy ze sobą. Szatnia była monolitem. Teraz mam wrażenie, że młodzi zawodnicy podchodzą do rywalizacji z przeświadczeniem, że ten obok mnie to mój przeciwnik, który blokuje mi miejsce w wyjściowej jedenastce. Ja w młodym wieku podchodziłem inaczej. Wiedziałem, że muszę zrobić wszystko, aby być lepszym od kolegi. Również podejście do młodych chłopaków bardzo się zmieniło. Ta opieka mentalna, psychologiczna sprawiła, że chwilami są oni zagłaskani. Ostatnio byłem świadkiem rozmowy menedżera piłkarskiego z zawodnikiem, jego podopiecznym. Chłopak dzwoni i zdaje relację opiekunowi, że np. przebiegł dziesięć kilometrów. Słucham i myślę sobie, to przecież żaden wyczyn, a wręcz twój obowiązek. Mnie bardziej by interesowała jakość tego biegu, intensywność, a nie ilość przebiegniętych kilometrów. Ważne jest, co podczas treningu czy w czasie meczu ten zawodnik zrobił dla zespołu, ile miał celnych zagrań itd. A on pierwsze słowa o tym, że przebiegł dziesięć kilometrów. Czysta statystyka. To jest dzisiaj główny wykładnik dla młodych zawodników. Ja bym wolał, żebyś ty przebiegł sześć, siedem kilometrów, ale podczas meczu zagrał pięć dobrych podań, trzy skuteczne dośrodkowania. Ktoś kiedyś powiedział, że jeśli na dziesięć dośrodkowań, ośmiu nie dośrodkujesz celnie, to nie nadajesz się do Ekstraklasy. Lepiej mądrze stać, niż głupio biegać. Te wszystkie statystyki, niuanse są dobre dla trenera, aby mógł o tym wspomnieć w ramach ciekawostki, żeby wiedzieć nad czym zawodnik ma popracować podczas treningu. Inna kwestia to brak pokory u młodych. Ktoś zagra dwa, trzy mecze na poziomie pierwszej czy drugiej ligi i uważa się za nie wiadomo kogo. Inna mentalność.

Chyba nawet da się to zauważyć wśród młodzieży trenującej przy S3, choć większość tych chłopaków jeszcze nic znaczącego w piłce nie osiągnęła, a przecież niektórzy z ich rówieśników grają w młodzieżowych reprezentacjach Polski.

Byłbym nawet skory powiedzieć, o kogo chodzi (śmiech). Ale jak jednemu czy drugiemu zwrócisz uwagę, to się obrazi. Młodzi powinni się wciąż uczyć, ćwiczyć, szukać, co jeszcze mogę poprawić aby być lepszym. To nie jest jeszcze ten poziom, o którym mówię. Młody zawodnik musi pamiętać, że na boisku nie można być egoistą, bo drużyna od razu to wyczuje. Jeśli pomożesz zespołowi, będziesz grał dla dobra ogółu, to jako jednostka w końcu zyskasz uznanie i zafunkcjonujesz w poważnej piłce. Sam jestem takim przykładem. Gdybym nie pomagał kolegom, a oni mnie, pewnie jako obrońca nigdy nie strzeliłbym tylu goli, ani nie rozegrał prawie dwustu spotkań na poziomie Ekstraklasy. Ja to zrobiłem dzięki drużynie, która powstała w Bełchatowie. Jedni weszli na poziom reprezentacyjny, inni zostali solidnymi ligowcami, ale wszyscy zaistnieli. To wszystko dzięki zespołowi. Teraz często młody chłopak uważa, że jak wejdzie na boisko, to wszystko zrobi sam. Jeżeli drużyna cię nie pociągnie, to tylko wybitne jednostki się wybiją.

Z perspektywy czasu – co pan dziś czuje, patrząc na swoją karierę? Nie ma pan niedosytu patrząc na swoje CV? Np. nigdy nie zagrał pan za granicą.

Pewnie można było wyciągnąć coś więcej. Musiałbym wrócić do wcześniejszego wątku. Gdybym wcześniej trafił na poziom Ekstraklasy, może ta kariera rozwinęłaby się jeszcze bardziej? Trudno „gdybać”. Np. po sezonie wicemistrzowskim pojawiły się jakieś oferty i zaproszenia na testy. Wówczas modne były np. wyjazdy do klubów z Cypru czy Grecji. Dobrze mi było jednak w Bełchatowie, dlatego wtedy zostałem.

Brakowało chyba jeszcze powołania do kadry, którego nie udało się otrzymać, mimo że grywał pan niegdyś w reprezentacji olimpijskiej. Czy z tych zawodników, z którymi wówczas pan występował, jest ktoś, kto zapowiadał się na zawodnika klasy europejskiej bądź światowej, a który w ostatecznym rozrachunku nie wykorzystał pełni talentu?

Zawsze uważałem, że największą karierę zrobi Marek Saganowski. Chłopak miał ogromny potencjał, który uwidaczniał się począwszy od występów w reprezentacji U-16. Przekładając na dziś, był to taki odpowiednik Roberta Lewandowskiego. Niestety różne perypetie życiowe, wypadek na motocyklu nieco wyhamowały jego karierę. Myślałem, że osiągnie znacznie więcej, choć i tak należy go docenić, ponieważ miał okazję grać w Anglii, w Niemczech, w dorosłej reprezentacji Polski.

Panu dość długo chciało się grać w piłkę – jeszcze całe lata przewijał się pan przez szatnie zespołów z niższych lig. Ciężko było zejść z boiska na dobre?

Po powrocie z Bydgoszczy i wyleczeniu kontuzji, miałem 36 lat. Nie było już propozycji i tym bardziej chęci wyjazdu bez rodziny gdzieś dalej. Pojawiły się za to propozycje od kolegów, Edka Cecota, który trenował Zjednoczonych Bełchatów, Jacka Berensztajna, który prowadził Orkan Buczek. Zaprosili mnie, a że piłka wciąż sprawiała mi przyjemność, postanowiłem jeszcze trochę pograć. Osiągnęliśmy nawet sukces: ze Zjednoczonymi awansowaliśmy klasę wyżej, a później z Orkanem, w którym grałem pół sezonu. Obecnie regularnej gry na boisku trochę mi brakuje, jednak człowiek z racji wieku musi się już oszczędzać. Poza tym mam sporo innych zajęć, więc trudno byłoby mi pogodzić jedno z drugim. Te ostatnie boiskowe podrygi, nawet w tych niższych ligach, były fajne. Poznałem realia i funkcjonowanie zawodników na niższych poziomach, czego wcześniej nie miałem okazji doświadczyć.

Czy po definitywnym zejściu z boiska, pańskim planem na przyszłość było pozostanie w sporcie?

Tak. Wiedziałem od razu, że nie chcę rezygnować z piłki. Co prawda prowadziłem z żoną inny biznes, jednak moim głównym planem było funkcjonowanie w sporcie. Szczerze mówiąc, nawet nie widziałem dla siebie innej roli. Chciałem się sprawdzić w roli trenera. Okazało się, że praca z dziećmi sprawia mi olbrzymią frajdę i pomimo różnych trudności, praca w akademii wciąż mnie napędza. Szczególnie, że sam ją stworzyłem.

Rok temu z wielką pompą otwierano Akademię GKS-u Bełchatów. Czy AP „Soccer” Jacka Popka w jakiś sposób współpracuje z podmiotem działającym przy S3?

Akademia Piłkarska „Soccer” jest klubem partnerskim Akademii GKS-u Bełchatów. Jest to nasza druga umowa partnerska, którą podpisaliśmy, ponieważ wcześniej współpracowaliśmy z klubem GKS Bełchatów. Chodzi o to, że wyróżniający się zawodnicy z naszej akademii, po głębszej obserwacji i analizie potencjału trafiają do GKS-u. Teraz np. przeszło dwóch zawodników z rocznika 2012. We wcześniejszych latach funkcjonowania akademii byli chłopcy, którzy po okresie szkolenia, dziś funkcjonują w drużynach GKS-u z rocznika 2007, 2008, a niektórzy grają w drużynach Akademii GKS Bełchatów. Dziś każdy młody człowiek, który chciałby grać w piłkę, może sobie wybrać formę treningu. Inaczej trenuje „Soccer”, inaczej  AP GKS Bełchatów. My chcemy dać tym dzieciakom jakąś namiastkę profesjonalizmu, tak podchodzimy do naszej pracy. Wiadomo, każdy popełnia błędy, skoro jednak AP „Soccer” funkcjonuje od ośmiu lat, a najlepsi trafiają do GKS-u, to chyba dobry prognostyk na przyszłość? Dziwi mnie jedynie to, że w Bełchatowie wspierana jest tylko Akademia GKS-u Bełchatów. Bo czym się różni dziecko sześcioletnie trenujące w „Soccerze” czy innym mniejszym klubie bądź stowarzyszeniu, od dziecka trenującego w akademii drugoligowego klubu? Uważam, że na tym poziomie wszyscy bawią się w piłkę nożną, a cel jest przede wszystkim taki, aby zachęcić dzieci do ruchu na świeżym powietrzu. Co będzie później? Nie wiemy. Uważam, że powinno być to np. przez miasto zauważone, że również inne kluby pracują z dziećmi, przyjmując formę stowarzyszenia. Konsoliduje to rodziców i dzieci. Niektórzy traktują to jak rywalizację, a ja od początku powtarzałem, że nie rywalizuję z Akademią GKS-u Bełchatów. Chcę współpracować, ale na równych zasadach.

Czy mam rozumieć, że AP „Soccer” nie ma wsparcia ze strony władz miasta?

Na dzisiaj wspierany jest głównie klub i Akademia GKS Bełchatów. Ok, sam lubię kiedy powstaje nowy podmiot i w mieście buduje się coś nowego, ale pamiętajmy, że chodzi o dzieci, które uczą się w tych samych szkołach, mieszkają w tym samym mieście. Ktoś powinien to wreszcie zauważyć. Wsparcie miasta powinno się rozkładać sprawiedliwie. Przecież nie chodzi mi o to, aby wspierany był wyłącznie „Soccer”. Absolutnie nie. Niech wsparty będzie jeden podmiot, drugi, trzeci, czwarty. W przeszłości był tylko GKS Bełchatów. Teraz to się zmieniło. Szkółek piłkarskich powstało więcej. Weryfikacja działań tych podmiotów przyjdzie dopiero za jakiś czas. Wiadomo, klub GKS Bełchatów i AP GKS Bełchatów to szkolenie na poziomie centralnym. Jednak każdy z tych chłopców, którzy dzisiaj gra wyżej miał swoją indywidualną drogę. Dużo mógłbym o tym opowiadać, o pomysłach, jakie mam na rozwój AP. Wolałbym jednak, aby nasza praca była zauważona i doceniona, a nade wszystko chciałbym aby te dzieci miały równe szanse na rozwój. Osobiście zwracam dużą uwagę na wyszkolenie indywidualne i techniczne tych chłopców. To z czasem zaowocuje w boiskowej konfrontacji z innymi zawodnikami. W pracy z dziećmi jest dużo niewiadomych, dlatego tym bardziej powinniśmy ze sobą – jako akademie – współpracować i być traktowani na równych zasadach. Nie bójmy się trudnych rozmów, nie bójmy się korzystać z doświadczenia byłych piłkarzy, takich jak Cecot, Berensztajn czy Popek.

Jeszcze nie tak dawno dość regularnie można było pana spotkać na bełchatowskim stadionie. Teraz to się zmieniło, dlaczego? Jak często ogląda pan mecze GKS-u z wysokości trybun?

Obecnie rzadko, z różnych powodów. Uważam, że obecne zarządzanie klubem pozostawia wiele do życzenia. Będąc wiceprezesem stowarzyszenia „Oldboy GKS Bełchatów”, w którym funkcjonują m.in. byli piłkarze GKS-u, jeżdżąc na turnieje, rozmawiając z ludźmi piłki, wiem, że inne kluby zdecydowanie bardziej dbają o swoich byłych piłkarzy. Przecież my powinniśmy być na meczach GKS-u znacznie częściej. Odnoszę jednak wrażenie, że nie ma dobrej woli ze strony klubu aby ten stan rzeczy zmienić. Najwyraźniej komuś jest z nami nie po drodze. Lepiej zaprosić na mecz jakiegoś menedżera niż człowieka związanego z klubem przez szereg lat. Próbuję to jakoś dyplomatycznie ubrać w słowa, ale czasem jest trudno. To jeden z powodów, dla których tak rzadko pojawiam się na stadionie. Były sezony, kiedy klub wobec nas, byłych piłkarzy, zachowywał się z klasą, od pewnego czasu się to zmieniło. Jak będę chciał, to wejdę na mecz. Bilet może kupić każdy. Jednak pewne działania powinny być odgórne. Znam specyfikę działania we wcześniejszych latach. Byłem ostatnio u Grześka Fonfary na derbach Górnik Zabrze – Piast Gliwice. Fantastyczna sprawa, nie do wyobrażenia sobie w bełchatowskich realiach. Zaproszeni na mecz byli nie tylko oldboje, ale i seniorzy Górnika Zabrze, posadzeni w loży honorowej, przyjęci z szacunkiem, uśmiechem. Zachowanie z klasą nie wymaga środków finansowych. Szacunku kupić nie można. Bełchatów nie jest dużym miastem. Tutaj wszyscy się znamy. Osoby, które obecnie pojawiają się w klubie, nie do końca związane są ze środowiskiem piłkarskim. Pojawiają się z różnego nadania. Może powinienem się bardziej angażować, ale czasem sobie myślę, tylko po co? W obecnym sezonie byłem na jednym meczu i połówce drugiego, ponieważ akurat wracałem ze swojego meczu. Dwa razy spotkałem się z trenerem Rachwałem, przypadkowo w sklepie, porozmawialiśmy chwilę. Z chęcią zobaczyłbym jednak swojego kolegę z boiska w roli trenera podczas meczu, poobserwował go, jak się zachowuje, jak kieruje swoją drużyną podczas spotkania ligowego. Już nawet mniejsza o klasę rozgrywkową. Cóż jednak, jest jak jest…