WYWIAD GKS.NET.PL

Artur Golański: Trener ma swój plan, a my jesteśmy podwykonawcami jego założeń

#gksnigdyniezginie
#gksnigdyniezginie

Niewielu jest piłkarzy, którzy mogą się pochwalić zdobyciem zwycięskiego gola w swoim debiutanckim meczu na poziomie seniorów, a on tak! Wywalczył awans do Ekstraklasy, choć przeżywał również spadki do I, II i III ligi. Jak to jest w wieku osiemnastu lat wchodzić do drużyny, w której gra Marcin Mięciel, Bogusław Wyparło i Marcin Adamski? Po którym meczu koledzy z szatni wołali do niego „profesor”? I dlaczego dziś gra na pozycji środkowego pomocnika, skoro zaczynał jako napastnik? O perypetiach z ŁKS-em, historii przyjścia do GKS-u Bełchatów i przedmeczowych odprawach, porozmawialiśmy z Arturem Golańskim. Zapraszamy do lektury!

Damian Agatowski (GKS.net.pl): Pewnie nie wszyscy kibice wiedzą, ale swoją przygodę w seniorskiej piłce zaczynałeś jako środkowy napastnik. Co takiego wydarzyło się po drodze, że dziś jesteś zawodnikiem defensywnym?

Artur Golański (pomocnik GKS Bełchatów): Rzeczywiście, kiedy zaczynałem swoją przygodę z piłką, byłem odpowiedzialny za strzelanie bramek. Jednak z biegiem czasu lepiej czułem się grając na pozycji środkowego pomocnika. Wynikało to z tego, iż mogłem być częściej przy piłce i miałem wpływ na to, gdzie ta piłka będzie zagrana. Nie jestem typem zawodnika, który przede wszystkim porusza się bez piłki i czeka na podania kolegów. Od czasów kiedy zaczynałem grać zawodowo, piłka nożna zmieniła się na tyle, iż dziś zawodnicy ze strefy środkowej mają o wiele więcej zadań defensywnych niż kiedyś. Mnie to zawsze odpowiadało i chyba dlatego z biegiem czasu coraz częściej ustawiany byłem na pozycji numer „6” lub „8”. Tak jest do dzisiaj.

Wejście do seniorskiej piłki w drużynie ŁKS-u miałeś naprawdę mocne, bowiem w debiucie zdobyłeś zwycięskiego gola w pucharowym meczu z Olimpią Elbląg. Jak to wspominasz?

Bardzo dobrze. Wszedłem przy wyniku 0:1 i najpierw zanotowałem asystę, a w dogrywce zdobyłem bramkę dającą awans do kolejnej rundy. Niezapomniane uczucie, ponieważ wchodziłem jako młody chłopak i choć wcześniej już trenowałem z seniorami, tamto spotkanie było prawdziwym debiutem w dorosłym futbolu.

Wówczas wokół siebie miałeś takich piłkarzy jak m.in. Marcin Adamski, Marek Saganowski czy Marcin Mięciel. Było się od kogo uczyć.

Tamten ŁKS to było połączenie rutyny z młodością, ponieważ oprócz mnie było jeszcze kilku młodych chłopaków. Wszyscy wręcz chłonęliśmy wszelkie rady i podpowiedzi od starszych kolegów. Proporcje były na tyle wywarzone, że to połączenie rutyny z młodością dało nam awans do Ekstraklasy.

Mając 20 lat zadebiutowałeś w Ekstraklasie, jednak był to schyłek tamtego ŁKS-u, z długami, brakiem płynności finansowej, problemami organizacyjnymi i co chwile nowym szkoleniowcem na ławce trenerskiej. Jak z perspektywy czasu odbierasz to, co się wówczas działo przy al. Unii?

Jeśli chodzi o mój debiut w Ekstraklasie to był to występ za kadencji Piotra Świerczewskiego, który wówczas był trenerem ŁKS-u, a wcześniej zawodnikiem klubu. Ciężko trenowałem i pokazałem, że zasługuję na grę, choć był to mecz, który o niczym nie decydował, ponieważ drużyna spadała z ligi. Wtedy tak naprawdę zaczęły się problemy w klubie. Teraz z perspektywy czasu wydaje mi się, że ten awans do Ekstraklasy wszystko… zepsuł. Nie zmienia to jednak faktu, iż dla wszystkich ten awans to był jedyny cel, który osiągnęliśmy. Później zaczęły się nieoczekiwane problemy finansowe i organizacyjne, co po awansie do Ekstraklasy nie powinno mieć miejsca.

Po tym jak ŁKS wycofał się z rozgrywek I ligi wiosną 2013 roku, na rok związałeś się z drugoligowym wówczas Pelikanem Łowicz. Nie miałeś obaw, że decydując się na taki krok znikniesz z poważnej piłki bezpowrotnie?

Do Pelikana ściągnął mnie trener Grzegorz Wesołowski, za czasów którego rozpoczynałem treningi z seniorami ŁKS-u, kiedy piłkarzami pierwszej drużyny byli m.in. Tomasz Hajto i Piotr Świerczewski. To on mnie wcześniej zauważył w drużynie juniorów, a potem kiedy ŁKS wycofał się z I ligi, podał mi pomocną dłoń, ponieważ pozostawałem bez klubu. Mój ówczesny menadżer nie spisał się zbyt dobrze w tamtym czasie, a ja dodatkowo byłem kontuzjowany. Trener pamiętając mnie jeszcze z Łodzi, zaproponował grę w Łowiczu. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z realiów jakie panują na trzecim poziomie rozgrywkowym. Wydawało mi się, że jak zejdę szczebel niżej, spokojnie zdobędę kilka bramek, zaliczę parę asyst i znów wyląduję wyżej. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tych doświadczonych zawodnikach, wokół których byłeś wprowadzany do drużyny seniorów, jak wspomniani Hajto czy Świerczewski. Pomagali, doradzali czy raczej traktowali młodych piłkarzy z obojętnością?

Skąd! Byli bardzo zaangażowani w zespół. Pomagali nam i zawsze służyli radą.

Wobec reorganizacji II ligi w sezonie 2013/14 Pelikan spadł do trzeciej. Można więc powiedzieć, że przez trzy sezony zanotowałeś trzy kolejne degradacje ze swoimi drużynami. Chyba nie bardzo miałeś co wpisać do swojego CV?

Dlaczego? Wcześniej przecież wywalczyłem z drużyną awans do Ekstraklasy. Dostawałem szansę gry i zdobyłem gola w meczu z Ruchem Radzionków. Dołożyłem więc swoją cegiełkę do tego awansu. A jeśli chodzi  o spadek z Ekstraklasy, cóż, zagrałem tylko w jednym spotkaniu, więc chyba nie mogę całej odpowiedzialności za degradacje brać na siebie, chociaż przeżywałem to równie boleśnie jak inni, którzy grali więcej. W Łowiczu po kilku spotkaniach  przytrafiła mi się kolejna kontuzja, dlatego nie rozegrałem pełnego sezonu.

Decyzja o powrocie do odradzającego się w III lidze ŁKS-u była spowodowana sentymentem czy brakiem innych propozycji? Artur Golański to ełkaesiak z krwi i kości?

Myślę, że można tak powiedzieć. Z ŁKS-em związany jestem od czasów juniorskich i parę lat tam jednak spędziłem. Przez ten czas zżyłem się z ludźmi, którzy tam pracowali i z miejscem, w którym jakby nie patrzeć, stawiałem pierwsze kroki w zawodowej piłce. Ostatnio nawet udało mi się pojechać na przełomowy – bo zwycięski – mecz ŁKS-u z Koroną Kielce. Kiedy tylko mogę, kiedy nie koliduje mi to z obowiązkami, chętnie tam wracam.

Sezon 2015/16, w którym zdobyłeś 11 goli i byłeś jednym z liderów ŁKS-u był twoim najlepszym w dotychczasowej karierze?

Grałem wówczas na pozycji numer „10”, więc o te gole było trochę łatwiej. Osobiście nie czułem abym w tamtym okresie był – nazwijmy to – w życiowej formie. Pamiętam, że po kilku meczach nie byłem z siebie zadowolony. Byłem skuteczny, ale z grą bywało różnie. Poza tym miejsce, na którym zakończyliśmy tamten sezon [red. szóste], nikogo z nas nie satysfakcjonowało, ponieważ celem był awans.

W meczu z Pilicą Białobrzegi, wygranym przez ŁKS 6:2, zdobyłeś gola i zanotowałeś cztery asysty. Łódzka Gazeta Wyborcza napisała w tytule:  „Artur Golański, czyli one man show”. To był twój mecz życia?

Pamiętam tamten mecz, pamiętam też tytuł w prasie. Znam dobrze redaktora, który to napisał (śmiech). Bardzo miły człowiek. Na pewno nie było to moje apogeum, ponieważ była to jednak III liga, a dziś gram o dwa poziomy wyżej.

To który mecz był tym najlepszym w twoim wykonaniu?

Ciężko powiedzieć. Kibice najczęściej wspominają te spotkania, w których zdobywałem bramki, ale sam wielokrotnie byłem bardziej zadowolony po meczach, w których akurat na listę strzelców się nie wpisywałem. Na przykład w Bełchatowie dużo satysfakcji miałem po meczu z Widzewem.

Kiedy ŁKS wracał na poziom centralny z ciebie zrezygnowano, tłumacząc to decyzją sztabu szkoleniowego. Miałeś lub masz o to do kogoś żal?

Dla mnie to była nie do końca zrozumiała decyzja. Właściwie nie przedstawiono mi konkretnych argumentów przemawiających za tym, iż faktycznie zawiodłem. Pamiętam nawet, że tydzień wcześniej strzeliłem gola w meczu ligowym i wiosna w moim wykonaniu nie była tak słaba, jak to niektórzy określali. Rozwiązałem kontrakt za porozumieniem stron, ponieważ nie chciałem trenować indywidualnie ani z nikim się – brzydko mówiąc – szarpać. Podobno była to decyzja sztabu szkoleniowego w porozumieniu w dyrektorem sportowym Krzysztofem Przytułą. Cóż, takie jest życie. Z perspektywy czasu wyszło mi to jednak na dobre.

Po odejściu z ŁKS-u trafiłeś do Lechii Tomaszów Mazowiecki…

Lechię wspominam bardzo dobrze! Atmosfera w drużynie i klimat wokół klubu był wspaniały. Do tego tworzyliśmy zgrany zespół, który właściwie tylko o włos przegrał z Widzewem walkę o II ligę. Zabrakło korzystniejszego bilansu w dwumeczu. Generalnie w Lechii było wielu dobrych i doświadczonych zawodników, z Pawłem Magdoniem na czele. Nie wiadomo jakby się to wszystko dalej potoczyło, gdyby główny udziałowiec i sponsor klubu – firma LV, nagle się nie wycofał. Może dziś Lechia grałaby na poziomie centralnym?

A kiedy dowiedziałeś się o zainteresowaniu GKS-u Bełchatów twoją osobą?

W grudniu ubiegłego roku skontaktował się ze mną dyrektor sportowy, Marcin Węglewski. Zapytał czy wraz z początkiem nowego roku nie chciałbym rozpocząć treningów z GKS-em? Początkowo się zgodziłem, lecz na początku stycznia pojechałem się sprawdzić do I-ligowej Puszczy Niepołomice. Później trochę żałowałem, ale temat gry w GKS powrócił i nie namyślając się długo, podpisałem kontrakt w Bełchatowie. Dziś wiem, że była to dobra decyzja.

A nie obawiałeś się, że z Lechii, z której dopiero co wycofał się sponsor trafisz do GKS-u, w którym też pod względem finansowym się nie przelewało?

Nie. Pan dyrektor przedstawił mi plan rozwoju klubu i dalszą wizję budowy drużyny. Poza tym obiekty jakie tutaj są, sprzyjają podnoszeniu swoich umiejętności. Nie obchodziło mnie co inni mówili na temat GKS-u.

Trochę jednak musiałeś poczekać na swoją szansę i miejsce w podstawowej jedenastce. Wygrany mecz z Widzewem wszystko zmienił.

Wiadomo, kiedy przychodzi się do klubu wraz z początkiem rundy, a skład który krystalizował się podczas zimowych sparingów osiągał dobre wyniki, trudno jest znaleźć zaufanie w oczach trenera. Miałem tego świadomość. Gdzie bym nie trafił, wszędzie musiałbym walczyć o swoje. Przecież nikt nikomu z miejsca nie zagwarantuje gry w podstawowym składzie. Cieszyłem się jednak, że jestem w kadrze, sumiennie trenowałem i cierpliwie czekałem na swoją szansę. Los tak chciał, że otrzymałem ją w meczu z Widzewem, co ucieszyło mnie podwójnie, bo wiadomo jaki ładunek emocjonalny dla naszych kibiców mają pojedynki z tym rywalem.

Zagrałeś wtedy „po profesorsku”.

Chłopaki w szatni do dziś mi o tym przypominają (śmiech). Mecz z Widzewem, ze względu na rangę spotkania był bardzo medialny, a przy tym widowiskowy i dramatyczny. Może dlatego wszyscy go wspominają.

Początek w I lidze również miałeś bardzo udany: piękny gol ze Stomilem, pewny plac, mecze od pierwszej do ostatniej minuty. Aż tu nagle po porażce z Chrobrym wylądowałeś na ławce rezerwowych. Dopiero kontuzja Marcina Ryszki w Mielcu i czerwona kartka Pawła Czajkowskiego w meczu z Podbeskidziem niejako zmusiły trenera do ponownego postawienia na ciebie.

Wydarzenia o których mówisz pokazują tylko, że nigdy nie należy się poddawać i zawsze trzeba być gotowym. Co by się nie działo, musisz być skoncentrowany, tak jak w Mielcu, gdzie zastępowałem Marcina po kilku minutach gry. Oczywiście kłopoty personalne wpłynęły niejako na decyzję trenera, ale po to jest nas czterech na tej pozycji, by w momencie kontuzji czy kartek jednego, drugi go zastąpił i nie obniżał poziomu drużyny. Trener ma swój plan, a my jesteśmy podwykonawcami jego założeń i zapewniam, że każdy daje z siebie maksimum.

GKS jest jedynym zespołem, który w tym sezonie nie wygrał na wyjeździe. Myśl o tym tak was paraliżuje, że chcąc się przełamać tracicie bramkę już w 45 sekundzie meczu, jak to miało miejsce z Termaliką? Z czego to wynika?

Ciężko określić z czego to wynika. Gdybyśmy mieli gotową receptę na przełamanie wyjazdowych niepowodzeń, niejednokrotnie wracalibyśmy do Bełchatowa z trzema punktami. Myślę jednak, że przykład z Niecieczy pokazuje iż potrafimy grać w piłkę, ponieważ w meczu z trudnym rywalem, pomimo szybkiej utraty bramki, potrafiliśmy wyrównać, a przy odrobinie szczęścia mogliśmy nawet wyjść na prowadzenie. Czasami tak jednak bywa, że gdy się za bardzo chce to nie wychodzi. Może do następnego meczu wyjazdowego powinniśmy podejść bardziej na luzie? Nie wiem…

Trener Artur Derbin w „Magazynie Fortuna 1 Ligi” powiedział, że: „Na ten moment drużynie może brakować doświadczenia, jakości, ale na pewno nie brakuje wam charakteru, walki do końca i nad tą sferą mentalną cały sztab z wami pracuje”. Zdradź proszę, jak to wygląda?

Każda odprawa przedmeczowa mentalnie nas wzmacnia, motywuje. Nieraz nawet analiza treningu czy poszczególnych zagrań uświadamia nam, że potrafimy grać lepiej i możemy dać z siebie jeszcze więcej. Od strony mentalnej jesteśmy gotowi podjąć walkę z każdym rywalem w tej lidze. Sztab szkoleniowy GKS-u to zespół ludzi, z których każdy wnosi coś od siebie. Zajęcia i odprawy są zróżnicowane i w mojej ocenie, prowadzone na wysokim poziomie.

W programie z ust trenera padło też takie sformułowanie, że „w Bełchatowie się nie przelewa”. Tymczasem tuż przed wyborami parlamentarnymi posłanka Małgorzata Janowska wraz z prezesem klubu zapewniała, że umowa z PGE GiEK S.A. jest właściwie dogadana. Czy do was docierają jakiekolwiek informacje na ten temat?

Kibice się dopytują i mają do tego prawo. Niestety my nic nie wiemy, ale w mojej ocenie, jeśli ktoś poinformował opinię publiczną o tej umowie, a teraz milczy, to wizerunkowo nie wygląda to dobrze. My jako piłkarze nie rozmawiamy w szatni na ten temat. Zresztą, to i tak nic by nie zmieniało. To nie nasza „działka”. My jesteśmy od grania i tym się zajmujemy.

Niebawem minie rok odkąd jesteś w Bełchatowie. Czy GKS spełnił Twoje oczekiwania sportowo-organizacyjne? Coś cię szczególnie zaskoczyło na plus, a może wręcz przeciwnie – rozczarowało?

(Po chwili zastanowienia). Chyba nic mnie nie rozczarowało. Dla nas piłkarzy najważniejsze jest to aby warunki do pracy były odpowiednie, a tu pod względem organizacyjnym niczego nam nie brakuje. Baza w Bełchatowie stoi na bardzo wysokim poziomie. Jeśli ktoś chce skorzystać z siłowni przed treningiem, ma taką możliwość. Po treningu – proszę bardzo. Boiska są dobrze przygotowane, sprzęt zawsze wyprany, odłożony na miejsce. Wszystko jest na wysokim poziomie. Kiedy grałem w ŁKS-ie, był okres że na treningi jeździliśmy do Gutowa, co w porównaniu z warunkami jakie mam dziś w Bełchatowie było jednak trochę męczące. Myślę, że komfortu pracy mógłby nam pozazdrościć niejeden klub pierwszoligowy.

Jaki Artur Golański jest prywatnie? Przeżywa mecze czy wraz z powrotem do domu zupełnie odcina się od piłki?

Oj, przeżywam, analizuję wszystko. Może to potwierdzić moja dziewczyna, która pewnie nieraz nie może mnie już słuchać (śmiech). Ale wciąż mnie wspiera, motywuje i za to jestem jej bardzo wdzięczny.

Z tego co wiem, w przyszłym roku Paweł Czajkowski bierze ślub, Bartosz Biel niedawno zmienił stan cywilny, a co z tobą?

Mam swoje plany, ale póki co nie będę ich ujawniał (śmiech).

Z kim masz najlepszy kontakt w zespole?

Mamy zgraną „szatnię”. Z wieloma chłopakami często żartujemy i rozmawiamy na różne tematy – nie tylko sportowe. Jednak podczas wyjazdów na mecze pokój dzielę z Bartoszem Bielem, ponieważ mamy ze sobą bardzo dobry kontakt.

A „googlujesz” czasami informacje na swój temat?

Szczerze mówiąc nie. Oczywiście mam polubionych wiele różnych stron sportowych, więc chcąc nie chcąc po meczu spojrzę na opis spotkania. Sam jednak nie przykuwam do tego większej uwagi i nie spędzam godzin w poszukiwaniu informacji na swój temat w internecie. Czasami w szatni któryś z chłopaków wspomni, że przeczytał to czy tamto, ale bardziej w ramach ciekawostki niż żywej dyskusji.

Odnoszę wrażenie, że nie przejmujesz się krytyką.

Mam dystans. Żyjemy w takich czasach, że właściwie każdy może wyrazić swoją opinię na dany temat, więc gdybym miał się przejmować i analizować to, co ludzie piszą w sieci, chyba bym zwariował.

Gdzie widzisz siebie za pięć lat?

Chciałbym być co najmniej na tym samym poziomie sportowym, na którym jestem dzisiaj. Dobrze się czuję w Bełchatowie, jednak w piłce nie można być niczego pewnym, o czym parę razy przekonałem się na własnej skórze.