WYWIAD GKS.NET.PL

Artur Lamch: Byliśmy młodzi, popełnialiśmy błędy, ale wiedzieliśmy czego chcemy

#gksnigdyniezginie
#gksnigdyniezginie

Swojego debiutu w GKS Bełchatów nie pamięta, lecz końcówkę meczu pieczętującego historyczny awans do Ekstraklasy już tak, ponieważ trener delegował go do… otwarcia szampana! To on był autorem gola dającego prowadzenie w pamiętnym spotkaniu z Pogonią Szczecin w 1996 roku, który dał „Brunatnym” utrzymanie. We wrześniu skończył 50 lat i choć ma świadomość pewnych ograniczeń twierdzi, iż „GKS nie jest najważniejszy, ale to jeden z korzeni, który utrzymuje cię przy życiu” – zapraszamy na wywiad z popularnym „Lamą”, który reprezentował barwy GKS-u Bełchatów (z małymi przerwami) w latach 1989-1999.

Damian Agatowski (GKS.net.pl): Co dziś porabia i z czego żyje jedna z legend GKS-u Bełchatów?

Artur Lamch: Zanim odpowiem na to pytanie, chciałbym na wstępie powiedzieć, że bardzo dotknęła mnie informacja o śmierci Beaty Berensztajn… Piłkarz, oprócz tego że jest silny, ma też uczucia. Pomimo upływu lat i faktu, że nie widujemy się z Jackiem zbyt często, wiadomość o śmierci jego żony odebrałem jakbym sam stracił kogoś bliskiego. Bardzo współczuje Jackowi i całej jego rodzinie. Dla mnie taka wiadomość to też był cios. Nie ma słów żeby wyrazić ten ból. Kiedyś robiliśmy wspaniałe rzeczy grając w piłkę, zawsze byliśmy w bliskich relacjach. Raz już mi w GKS pękło serce kiedy odszedł od nas Mariusz Gawlica. Teraz było podobnie w przypadku Beaty. Dlatego chciałbym aby na początku to wybrzmiało… Natomiast wracając do pytania, czym się dziś zajmuję? Jestem oldboyem GKS-u (śmiech). Gram w różnych rozgrywkach zakładowych i występuje w Piotrkowskiej Lidze Amatorskiej, w drużynie Bieniek Prym. Poza tym normalnie pracuję zawodowo w spółce RAMB przy kopalni.

Z tego co wiem, był pan również trenerem.

Ja tak do tego nie podchodzę. Rzeczywiście pracowałem w kilku klubach, poznając w ten sposób realia ligi okręgowej. Ponad miesiąc temu zakończyłem współpracę z Włókniarzem Moszczenica. Czy w przyszłości podejmę się podobnego zadania? Ciągle się nad tym zastanawiam.

Porozmawiajmy o pańskich początkach w GKS Bełchatów. W klubie pojawił się pan pod koniec lat osiemdziesiątych.

Dokładnie tak. Przychodziłem do GKS-u w 1989 roku, mając niespełna 20 lat. Z Piotrcovii ściągnął mnie wówczas dyrektor Banaszczyk, choć dużą rolę odegrał też śp. Mariusz Gawlica, który stopniowo wprowadzał mnie do zespołu. Pamiętam, że GKS pożegnał się wtedy z II ligą i drużyna wymagała pewnej rewolucji kadrowej. Będąc młodzieżowcem musiałem walczyć o swoje miejsce i dziś z perspektywy czasu można powiedzieć, że coś dla tego klubu zrobiłem, ponieważ grałem w GKS przeszło dziewięć lat, rozpoczynając od III ligi a kończąc na Ekstraklasie. Później wielu kibiców traktowało mnie jak wychowanka i nawet sam prezes Drobniewski użył kiedyś takiego sformułowania, że jestem „giekaesiakiem w krwi i kości”. Dumny jestem z tego, co udało mi się w Bełchatowie osiągnąć. Swoje najlepsze piłkarskie lata przeżyłem w GKS.

Janusz Kudyba w wywiadzie dla weszlo.com tak wspominał pobyt w GKS: „Byłem pierwszym profesjonalistą w Bełchatowie, poza mną grali Berensztajn, a także chłopaki z 3-4 ligi, dorabiający na kopalni. Zarabiałem o wiele więcej od reszty, więc jak to wyszło, w szatni nie było najciekawiej.” – rzeczywiście tak było?

Janusz przychodząc do GKS-u, był już mistrzem Polski z Zagłębiem Lubin, grał w Szwecji, w Norwegii, więc poznał nieco inne realia. Poza tym był już po trzydziestce, a w latach dziewięćdziesiątych piłkarz mający taką metrykę zaliczany był do „emerytów”. Dzisiaj to wygląda zupełnie inaczej, jednak wtedy tak to było postrzegane. Widać było jednak różnicę w wyszkoleniu i doświadczeniu, które zbierał w poprzednich klubach. To był piłkarz klasowy, ja byłem piłkarskim „rzemieślnikiem”, więc nawet nie próbuję się z nim porównywać. Niemniej należy pamiętać, że Janusz był w klubie zaledwie jeden sezon. Ja przychodziłem do GKS-u w momencie, kiedy klub występował na trzecim poziomie rozgrywkowym, a odchodziłem kiedy grał w Ekstraklasie. Z Januszem kojarzy mi się pewna anegdota: grając w GKS ktoś z zarządu zarzucił mu, że mało strzela, a przecież w sezonie 1992/93 zdobył prawie 20 goli. Janusz gdy to usłyszał, przyszedł do nas i opowiedział nam całą historię, po czym zapytany przez któregoś z kolegów, co odpowiedział na taki zarzut, skwitował krótko: „Mało strzelam? Chcecie aby GKS strzelał więcej? To kupcie sobie strzelbę”. Czuł się na tyle pewny siebie, że w ten sposób rozmawiał z włodarzami klubu. Dlatego cytat, który pan przytoczył powyżej, pasuje do niego.

W tamtym okresie, gdy sponsorem klubu było KWB Bełchatów, przez GKS przewinęło się jeszcze kilku ciekawych napastników.

Zgadza się. Przez chwilę grał u nas śp. Darek Marciniak, który miał ogromne umiejętności i zaliczył fajne wejście, strzelając dwa gole w trzech pierwszych meczach. Pamiętam też jak przyszedł młody Darek Patalan, który zaczął regularnie trafiać i był nawet królem strzelców II ligi. Wówczas drużyna w większości składała się z zawodników silnych fizycznie, bazujących przede wszystkim na walce, a tych kilku „rodzyneczków” było odpowiedzialnych za efekty czysto piłkarskie. Teraz z perspektywy czasu wiem, że występy wspomnianego wcześniej Janusza czy Darka Marciniaka, to były zaledwie epizody. Bo to, co zbudowaliśmy; te wyniki, które dały nam dwa awanse do Ekstraklasy, wywalczyli zawodnicy mocno zakorzenieni w GKS.

Całkiem niedawno GKS Bełchatów wygrał ze Stomilem Olsztyn 1:0. Pan debiutował w pierwszym zespole GKS-u w sierpniu 1992 roku, również w spotkaniu ze Stomilem i nawet strzelił pan bramkę (1:1). Jak pan to wspomina?

(po dłuższej chwili namysłu) …tego już dokładnie nie pamiętam (śmiech). Pamiętam, że debiutowałem za kadencji trenera Włodzimierza Tylaka, kiedy jego asystentem był Bogusław Pietrzak, późniejszy szkoleniowiec m.in. ŁKS-u i Ruchu Chorzów. Wróciłem wtedy z wojska i fizycznie czułem się naprawdę mocny. Samego debiutu jednak nie pamiętam. Z meczem w Olsztynie kojarzy mi się za to spotkanie z 1991 roku, kiedy na bramkach powieszone zostały czerwone siatki – co w tamtych czasach było niespotykane – i przegraliśmy 4:0. Dwa gole strzelił nam Janusz Prucheński, który parę lat później grał w GKS. Z tamtego okresu pamiętam też mecz z Karpatami Krosno, gdzie również dostaliśmy „czwórkę”. Traumatyczne wspomnienia (śmiech).

Przez wszystkie lata pańskiej gry w GKS Bełchatów, współpracował pan z wieloma trenerami. Któremu zawdzięcza pan najwięcej?

Odpowiem tak. Kiedy przychodziłem do GKS-u jako młody chłopak, grający wcześniej w „okręgówce”, wydawało mi się, że mogę wszystko. Pewien trener zapytał mnie kiedyś: „Czy ty trenując u mnie, czegoś się nauczyłeś?”. Wówczas powiedziałem coś, czego później żałowałem, a co zostało odebrane tak, jakbym podważał metody pracy tego szkoleniowca. Oczywiście chciałem to w jakiś sposób naprawić, tłumacząc się błędami młodości. Dziś, mając 50 lat na karku wiem, że pewne uwagi czy spostrzeżenia czasami lepiej zachować dla siebie. Mając 20-25 lat wydaje się nam, że jesteśmy „królami życia”, że pozjadaliśmy wszystkie rozumy. I nawet jeśli wtedy trenując pod okiem trenera X czy Y czułem, że się piłkarsko nie rozwijam, powinienem mieć więcej pokory. Z drugiej zaś strony pamiętam, że będąc jeszcze juniorem Piotrcovii, bardzo często biegałem do domu trenera, prosząc o klucze do szatni, podczas gdy trener – który powinien być wzorem dla młodych piłkarzy – leżał „zmęczony” i trudno było się z nim porozumieć. W takiej sytuacji o autorytecie nie mogło być mowy. Niestety, takie to były czasy. Wracając jednak do meritum. Jeden trener nauczył mnie pokory, drugi antycypacji przy zagraniach przeciwnika itd. Słowem, każdemu coś zawdzięczam. Np. trener Bogusław „Bobo” Kaczmarek, który przychodząc do klubu w przerwie zimowej, ściągnął Marka Rzepkę, który właściwie z automatu zajął moją pozycję na boisku. Podczas jednych zajęć powiedział mi wprost: „Pracuj, trenuj, jak będę widział, że dajesz z siebie 100%, to na pewno dostaniesz szansę”. Profesjonalnie podchodził do sprawy. I tak się akurat złożyło, że już w pierwszym meczu rundy wiosennej strzeliłem bramkę, choć wszedłem na plac gry na ostatnich kilka minut. W ten sposób może udowodniłem, że mam charakter, że wciąż mi się chce, bo od tego gola znów zacząłem grać w pierwszym składzie. Z kolei trener Krzysztof Pawlak lubił piłkarzy charyzmatycznych i walecznych, którzy wiedzieli co chcą osiągnąć. I tak mógłbym powiedzieć o każdym kolejnym trenerze.

W ciągu trzech sezonów, dwukrotnie awansował pan z GKS do Ekstraklasy. Czy to były największe piłkarskie osiągnięcia?

Myślę, że tak, choć w międzyczasie dotarliśmy też do finału Pucharu Polski w 1996 roku. Pamiętam, że tuż po tym pierwszym awansie w sezonie 1994/95, śmialiśmy się w szatni, że za ten historyczny awans GKS-u do Ekstraklasy, być może kiedyś wybudują nam w Bełchatowie pomnik, ponieważ dokonaliśmy rzeczy wcześniej nieosiągalnej dla klubu. Tak się jednak nie stało (śmiech). Drugi awans wywalczyliśmy w 1998 roku za trenera Jerzego Wyrobka, od którego chwilę później dowiedziałem się, że… powinienem sobie poszukać nowego pracodawcy.

A jak pan wspomina debiut w Ekstraklasie? Ten szalony mecz z Górnikiem Zabrze, przegrany minimalnie 3:4, którym żyło niemal całe miasto?

Niezapomniane emocje! Wtedy tuż po awansie, jako drużyna, czuliśmy się naprawdę mocni. Czuliśmy też wsparcie kibiców, którzy po brzegi wypełnili stadion. Byliśmy młodzi, chcieliśmy osiągnąć coś wielkiego – bez względu na to, kto stał po drugiej stronie. Walczyliśmy o zwycięstwo. Ostatecznie przegraliśmy 3:4 z zespołem, który był ograny w Ekstraklasie. Później płaciliśmy tzw. „frycowe”, przegrywając minimalnie z ŁKS (0:1) czy Amicą Wronki (1:2). Brakowało nam doświadczenia, którego nabieraliśmy z każdym kolejnym spotkaniem. W moim odczuciu GKS grał wówczas widowiskowo, nie murował bramki. W naszej grze nie było może zbyt wiele taktyki, ale nikomu nie brakowało ambicji, walki i sił by mierzyć się z najlepszymi drużynami w kraju. I chyba tym właśnie zaskarbiliśmy sobie sympatię tej widowni, która przychodziła na nasze mecze. O końcowym rezultacie z Górnikiem zadecydowały niuanse, bo przecież to my objęliśmy prowadzenie, a później dwukrotnie odrabialiśmy straty, doprowadzając do remisu. Może gdyby Darek Rzeźniczek nie dostał czerwonej kartki, może gdyby sędzia był nam bardziej przychylny? Dzisiaj możemy „gdybać”. Niemniej emocje związane z debiutem były ogromne.

Skoro meczowi z Górnikiem towarzyszyły tak wielkie emocje, to jak je porównać z emocjami z ostatniego meczu sezonu z Pogonią Szczecin, który decydował o utrzymaniu w Ekstraklasie?

Tu należy przypomnieć, że zanim doszło do starcia z Pogonią, każdy wcześniejszy mecz był dla nas o „być albo nie być”.  W każdym graliśmy o życie, więc emocje były co tydzień.

Dziś na temat tego meczu, czy w ogóle całej rundy wiosennej krążą legendy. Jak było naprawdę?

Z mojej perspektywy, piłkarza, który podobnie jak inni zawodnicy, miał realny wpływ na wydarzenia na boisku, absolutnie nie odczuwałem jakiejkolwiek ingerencji w to, co się działo na murawie. Graliśmy na maksymalnych obrotach, z pasją i z wiarą, że jesteśmy w stanie się utrzymać. Pamiętam przedostatni mecz sezonu z Hutnikiem Kraków, który musieliśmy wygrać aby wciąż pozostawać w grze. Trzy dni przed meczem dotarła do nas wiadomość o tragicznym wypadku Mariusza Gawlicy. Wszyscy byliśmy wstrząśnięci! I może właśnie dlatego wygraliśmy, ponieważ on już tam z góry czuwał nad nami. Przecież gdyby Jackowi [Berensztajnowi – przyp. red.] piłka tak idealnie „nie siadła” w końcówce spotkania, mecz mógłby zakończyć się remisem, a wtedy pojedynek z Pogonią nie miałby już znaczenia.

Jest pan przesądny?

Chyba każdy z nas jest? Kiedy grałem jeszcze w juniorach, miałem taki swój mały talizman, który później zabrałem do GKS-u. (W tym momencie Artur Lamch wyciąga z plecaka niewielką drewnianą ozdobę miniaturową ) Bez tego, GKS nie zdobyłby nic (śmiech). Tą buteleczkę kupiłem na węgierskim bazarze i wystarczyło abym jej dotknął i niemal w osiemdziesięciu procentach przypadków, wygrywaliśmy mecz lub ja strzelałem bramkę. Oczywiście można się z tego śmiać, ale tak właśnie było. Nigdy nic do niej nie wlewałem, wystarczyło tylko, że miałem ją w szatni. To mi przynosiło szczęście. Wielu piłkarzy ma swoje „rytuały”. Ja też do dziś na przykład wstaję rano z łóżka prawą nogą, nigdy nie lewą! Oprócz pracy, w którą wkłada się serce, trzeba też w coś wierzyć.

Czyli szczęśliwe zakończenie sezonu 1995/96, gdzie po rundzie jesiennej GKS był na ostatnim miejscu w tabeli, a na koniec zdołał się w lidze utrzymać, można rozpatrywać w kategorii cudu, czy może jednak wydarzenia z tamtej wiosny mogłyby posłużyć za scenariusz do filmu „Piłkarski poker 2”?

Dla nas to był cud. Po prostu dokonaliśmy czegoś, w co niewielu ludzi wierzyło. Podobną sytuację przeżyłem tuż po odejściu z GKS-u, kiedy trafiłem do Świtu Nowy Dwór Maz. Drużyna punktowo znajdowała się w bardzo nieciekawej sytuacji po rundzie jesiennej. Byliśmy jednak otoczeni takimi piłkarzami, jak Reginis, Kaczówka, Rogan, czyli była ta piłkarska jakość. Dlatego po dobrej grze w rundzie wiosennej, choć mało kto na nas stawiał, utrzymaliśmy II ligę dla Nowego Dworu. Nawet gdy przyjechaliśmy na mecz do Bełchatowa, potrafiliśmy zremisować, choć GKS bił się wtedy o Ekstraklasę. A jeśli ktoś chce pisać scenariusz filmowy, to mogę mu tylko życzyć powodzenia. Domyślam się dokąd zmierza pańskie pytanie. Nie jestem naiwny. Wierzę jednak w to, że przede wszystkim naszą sportową postawą utrzymaliśmy się w Ekstraklasie. Jak ktoś pamięta wiosenne mecze z GKS Katowice, Lechem Poznań czy Amiką Wronki to wie, że nie brakowało nam piłkarskiej jakości.

Zastanawiał się pan kiedyś, co by było gdybyście w 1996 roku zdobyli Puchar Polski i zagrali w europejskich pucharach? Ruch wówczas rywalizował w Pucharze Zdobywców Pucharu z Benfiką Lizbona.

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Sam finał z Ruchem był meczem, w którym o końcowym wyniku decydowała jedna bramka. Kto pierwszy strzeli, wygra. Myślę, że gdyby dzisiaj zapytać Dariusza Gęsiora, który wówczas strzelił nam gola, by to potwierdził. Decydowało piłkarskie szczęście. Nam wtedy tego szczęścia zabrakło. Sam miałem jedną okazję, którą mogłem zakończyć golem. Nie wpadło, życie. Pomimo tamtej porażki, my i tak czuliśmy się jakbyśmy dotknęli nieba, ponieważ pamiętajmy, że parę dni wcześniej utrzymaliśmy się w Ekstraklasie. Tych emocji, tych wspomnień nikt nam już nie zabierze. One są dziś więcej warte niż pieniądze.

Kto wtedy liderował szatni?

Było kilka silnych charakterów, ale generalnie wszyscy tworzyliśmy zgrany zespół. Z racji tego, że byliśmy ze sobą codziennie, niekiedy bywało to męczące, dlatego mi pasowało, że na treningi i mecze musiałem dojeżdżać do Bełchatowa. Mieszkałem i wciąż mieszkam w Piotrkowie Tryb. i tu miałem swoją enklawę. Oczywiście nie byłem anonimowy, ponieważ ten kto interesował się piłką nożną wiedział czym się zajmuję. Inni z kolei mieszkali w hotelu, razem trenowali, razem spędzali czas wolny – dla mnie byłoby to za dużo.

A kiedy po raz ostatni był pan na meczu GKS-u, bo przyznam szczerze widuję przy S3 kilku pana kolegów z dawnych lat, ale Artura Lamcha na trybunach dawno nie widziałem.

Brakuje czasu, poza tym w weekendy sam mam mecze, więc trudno to ze sobą pogodzić. A ostatni raz kiedy oglądałem GKS z wysokości trybun? To było pamiętne 3:1 z Widzewem w maju. Później doszło jeszcze do pokazowego meczu naszej ekipy oldbojów z drużyną mistrzowską z 2007 roku. Zabiegali nas ci chłopcy (śmiech).

W czasie kariery był pan głównie obrońcą i tylko raz został pan usunięty z boiska, co jak na piłkarza defensywnego jest dość zaskakujące. Pamięta pan w jakim spotkaniu doszło do tej sytuacji?

Musiałbym się mocno zastanowić, ale chyba mam luki w pamięci. Proszę mi przypomnieć.

Było to w 1998 roku w meczu na szczycie II ligi z Hutnikiem Kraków, z którym bezpośrednio rywalizowaliście o powrót do Ekstraklasy.

Teraz sobie przypominam. Miejsce, czas, szybkość – to pamiętam. Dziś jak coś robię, to bardziej chcę niż mogę. Wtedy było odwrotnie. Starałem się grać inteligentnie i odbierać piłki bez zbędnego kontaktu z przeciwnikiem. Najczęściej mi to wychodziło, stąd tych kartek nie łapałem zbyt wiele. Myślę, że wtedy był to atut, a czy dziś by tak było? Trudno powiedzieć. Wychowany zostałem przez rodziców w taki sposób, aby szanować każdego człowieka i za to jestem im wdzięczny. Poza tym kara indywidualna w postaci czerwonej kartki była karą dla całej drużyny, dlatego pomimo iż grałem z tyłu, byłem świadomy, że każdy mój faul, każde złamanie przepisów mogło przynieść drużynie skutki dalekie od zamierzonych. Przypomnę również, że etatowym obrońcą zostałem dopiero u schyłku kariery. Wcześniej byłem defensywnym pomocnikiem, a w III lidze występowałem nawet na lewej pomocy.

Po powrocie GKS-u do Ekstraklasy w 1998 roku, choć był pan zawodnikiem pierwszej jedenastki, po sezonie miejsca dla pana zabrakło – wylądował pan w II-ligowym Radomsku. Był żal do kogoś o tą decyzję?

Nigdy nie miałem żalu do nikogo. Widocznie taka była kolej rzeczy. GKS awansował do Ekstraklasy, a ja poszedłem do RKS-u, który sportowo i organizacyjnie prezentował podobny poziom, choć grał szczebel niżej. Później nawet byłem zadowolony i stwierdziłem, że chyba za długo zasiedziałem się w Bełchatowie.

„Przywiązałem się do GKS. Ktoś może powiedzieć, że na tym straciłem, ale ja tak nie myślę. Tutaj się spełniam, jestem rozumiany i doceniany. Chociaż ostatnimi czasy nie było za różowo…” – to pańskie słowa wypowiedziane tuż przed odejściem z klubu. Jakie to było rozstanie?

Hmm… Pod koniec sezonu trener Wyrobek zasugerował mi abym rozejrzał się za nowym klubem. Choć nie byłem rozchwytywany, znalazłem klub, z którym się dogadałem.

Patrząc teraz z perspektywy czasu nie ma pan wrażenia, że można było z tej piłkarskiej przygody wycisnąć coś więcej?

Zawsze można zrobić coś lepiej, zawsze można zyskać coś więcej. Pytanie, jakim kosztem? Uważam, że jak na moje możliwości, doszedłem do pewnego pułapu, z którego dziś jestem zadowolony. Może gdybym wcześniej odszedł z GKS-u, moja piłkarska przygoda potoczyłaby się zupełnie inaczej? A może gdybym jeszcze został, osiągnąłbym coś więcej? Wyszło jak wyszło. Oczywiście nie mam pretensji czy żalu do klubu. To GKS mnie odkrył, dał prawdziwą szansę. Zostając w macierzystej Piotrcovii nie zagrałbym w Ekstraklasie, nie wystąpił w finale Pucharu Polski, dlatego jestem wdzięczny, że w Bełchatowie dano mi taką szansę. Niczego nie żałuję. Oczywiście popełniałem błędy, ale kto ich nie popełnia? Trzeba mieć mocny charakter i jeszcze grubszą skórę. Życie…

Pana pobyt w GKS pewną klamrą łączy postać prezesa Zdzisława Drobniewskiego. Maciej Bykowski w jednym z wywiadów powiedział: „Kiedy grałem w GKS Bełchatów, funkcjonował tam jeden z lepszych prezesów – pan Zdzisław Drobniewski. Jeśli o czymś wspomniał, zawsze dostawało się to na czas. Pod względem organizacyjnym klub był przygotowany na Ekstraklasę, bo naprawdę niczego nam nie brakowało”. Nie mogę w tym miejscu nie zapytać o pana ocenę legendarnego prezesa GKS-u.

Z prezesem Drobniewskim miałem dobre kontakty. Ciepło go wspominam. Razem z nami świętował awanse, razem z nami przeżywał spadek z Ekstraklasy. Później był nawet w zarządzie PZPN i został członkiem Rady Nadzorczej Ekstraklasy. Byłem wtedy w Radzie drużyny, więc tych kontaktów z prezesem miałem nieco więcej niż inni koledzy.

Podczas pobytu w Radomsku czy Nowym Dworze, gdy GKS rywalizował z RKS i Świtem na zapleczu Ekstraklasy, tworzyły się w tych klubach małe kolonie eks-bełchatowian z Berensztajnem, Kukulskim i Roganem na czele. Gdy dochodziło do rywalizacji z GKS, chciał pan odgryźć się na byłym klubie?

Oczywiście zależało mi aby się pokazać z dobrej strony; przypomnieć kibicom. Tylko proszę tego nie łączyć z zemstą na byłym klubie. Kiedy grałem dla GKS-u, Radomska czy Świtu, zawsze zostawiałem serce dla drużyny, której barwy akurat reprezentowałem. Naturalnie nie zapomniałem, że najwięcej lat spędziłem w GKS, ale życie piłkarza tak właśnie wygląda: dzisiaj grasz tu, jutro tam. Później przecież zarówno RKS Radomsko i Świt również awansowały do Ekstraklasy, a GKS grał w II lidze. Piłka nożna jest przewrotna.

Teraz pytania ankietowe. Najlepszy piłkarz, z którym pan grał w jednej drużynie?

Na to pytanie odpowiem trochę inaczej, tzn. przypomnę sylwetkę piłkarza, na którym się wzorowałem, grając jeszcze w Piotrcovii. To śp. Marek Dąbrowski, środkowy pomocnik. Charakterny człowiek, bardzo mi imponował. Przy nim uczyłem się grać w piłkę. To on wywarł największy wpływ na to, jakim piłkarzem byłem w przyszłości. Poza tym wszyscy moi koledzy, z którymi grałem w GKS byli najlepsi na świecie.

Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał?

To chyba Leszek Iwanicki. Kiedy zobaczyłem w jaki sposób potrafi dograć piłkę, wejść w drybling, prostopadle zagrać za linię obrony – byłem w szoku! Niesamowite rzeczy robił na boisku. Drugim takim boiskowym wirtuozem był Leszek Pisz. Sam przez jakiś czas sam grałem na środku pomocy, więc było się od kogo uczyć. Nawet w tym pamiętnym meczu z Pogonią, wszedłem na drugą połowę na środek pomocy i dzięki temu zdobyłem bramkę.

Najlepszy kolega z szatni i ten, z którym raczej się unikaliście?

Tu nie otrzyma pan ode mnie odpowiedzi, ponieważ – jak to mówią – z szatni nic nie wychodzi. Poza tym wymieniając personalnie mógłbym kogoś urazić bądź zwyczajnie pominąć, jeśli musiałbym już wskazać tego „naj”. Proszę mi wierzyć, tworzyliśmy w GKS fantastyczną atmosferę. Spędzaliśmy wspólnie czas na grze w karty; w remika, to było nie do opisania. Czasami aż brzuch bolał od śmiechu. Oczywiście mieliśmy m.in. z „Berkiem” paczkę chłopaków, z którymi świetnie rozumieliśmy się nie tylko na boisku. Byliśmy młodzi, popełnialiśmy błędy, ale przede wszystkim wiedzieliśmy czego chcemy. Dziś trochę inaczej patrzę na pewne kwestie, ponieważ nie jestem czynnym piłkarzem.

Najlepszy mecz Artura Lamcha w barwach GKS-u Bełchatów?

Może zabrzmi to nieskromnie, ale uważam, że zagrałem sporo dobrych spotkań. Najbardziej zadowolony byłem ze swoich występów w sezonie 1994/95, kiedy wywalczyliśmy ten historyczny awans do Ekstraklasy. W tym decydującym meczu z Hetmanem Zamość, gdy już prowadziliśmy 3:0 i wiedzieliśmy, że właściwie przyklepujemy awans, trener zdjął mnie w końcówce z boiska, bym jako kapitan tuż po ostatnim gwizdku otworzył szampana. Koszulkę z tamtego spotkania mam do dzisiaj.

220 meczów w GKS, 16 goli to pokaźny dorobek. Jak na zawodnika defensywnego, stosunkowo często znajdował pan drogę do bramki przeciwnika.

Może właśnie dlatego tak długo grałem w GKS (śmiech). Oczywiście dziś oglądając powtórki, przeglądając archiwalne materiały chciałoby się więcej. Niemniej sądzę, że wówczas wycisnąłem z tej mojej przygody z piłką maksimum. Zapisałem się w historii GKS-u i z tego się cieszę.

Obserwuje pan wydarzenia bieżące związane z GKS Bełchatów? Śledzi pan wyniki osiągane przez drużynę?

Tak. Śledzę, kibicuję i cieszę się kiedy GKS wygrywa. Oczywiście z racji tego, że zawodowo nie jestem już związany z klubem, nie żyje tym na co dzień. Wiem, że są pewne problemy finansowe, nie do końca jasna sytuacja ze sponsorem, ale tu ocieramy się już o politykę, więc nie będę zabierał głosu. Niemniej wydaje mi się, że PGE nie pozwoli aby GKS upadł. Sam pracuje w jednej ze spółek i widzę jak wielu ludziom leży na sercu dobro klubu. Nie tylko ja ta utożsamiam się z „biało-zielono-czarnymi” barwami. Może te środki od sponsora będą teraz mniejsze, ale myślę, że GKS sobie poradzi, bo ma sporo zdolnej młodzieży, która coraz częściej decyduje o boiskowym obliczu drużyny. Może za chwilę pojawi się wśród wychowanków nowy Jacek Berensztajn lub nowy „Władek” Szkudlarek? Jest świetna baza treningowa, ponad czterdziestoletnia tradycja klubu – tego nie można ot tak przekreślić. A pierwsza drużyna powinna być takim „oczkiem w głowie”, ponieważ to ona głównie jest wizytówką klubu. GKS nie jest najważniejszy, ale to jeden z korzeni, który utrzymuje cię przy życiu.

Jeszcze nie tak dawno dyrektorem sportowym w GKS Bełchatów był Jacek Krzynówek, niedawno koordynatorem ds. młodzieży został Robert Rogan? Czy gdyby pan otrzymał propozycję pracy w klubie, skorzystałby z niej?

Jestem zawsze otwarty na wszelakie propozycje. Myślę, że swoim doświadczeniem i tym, co przez te dziewięć lat zrobiłem dla GKS-u, mógłbym się podzielić z innymi. Na razie robię to w ligach okręgowych. Na pewno jednak nie będę o nic prosił, ani do nikogo dzwonił. Na dziś cieszę się życiem. Należy doceniać to, że możemy się teraz spotkać, porozmawiać. Staram się być aktywny. Niekiedy narzekamy, że chcielibyśmy być szczupli, szybsi, bardziej wysportowani, ale mając dziś 50 lat mam świadomość pewnych ograniczeń. Trzeba się z tym pogodzić, bo taka jest kolej rzeczy.